piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział XVII.


O matko. Tyle mam do napisania na wstępie. Tak dawno nic tu nie pisałam, że aż mi wstyd. Nawet nie wiecie jak tęskniłam za dodawaniem czegoś tutaj!
No ale ten wielki dzień nastąpił (gdy patrzę na zegar jest 00:00!) i w końcu, po kolejnej trwającej niezliczone tysiąclecia przerwie, przynosimy Wam XVII rozdział, mając ogromną nadzieję, że pomimo tego, iż jest krótszy od większości tych, które już wrzuciłyśmy, przypadnie Wam do gustu.
Nie spodziewałyśmy się, że będziemy z niego tak zadowolone, zwłaszcza z zakończenia. 
W tym rozdziale wyjątkowo zależy nam na Waszych opiniach. Naprawdę. Jak zawsze będziemy wdzięczne za każdy szczery komentarz, ale teraz podwójnie!
Zresztą niepotrzebnie tyle gadam, zapraszam do czytania, miłej lektury!

Lydia
_________________________________________________



    Kiedyś myślałam, że nie da się być sparaliżowanym przez strach, nie można płakać ze szczęścia ani z zaskoczenia nie można nie widzieć co ze sobą zrobić. Wprawdzie myślenie to utrzymywałam przez dwa tygodnie, które pamiętam z domu dziecka, jednak zakładam, że wcześniej uważałam podobnie. Odkąd przybyłam do Obozu Herosów uświadomiłam sobie, jak bardzo się myliłam.
    W pierwszej chwili, gdy Tito stanął w drzwiach w pełnym herosowym rynsztunku wmurowało mnie w podłogę. Totalnie nie wiedziałam co się dzieje i co mam robić.
    W drugiej przypomniały mi się jego słowa. "Wiem kim jesteś" powiedział. Zakichani herosi muszą być wszędzie. Nie wiem, dlaczego od razu skreśliłam z listy możliwości boską krew płynącą w jego żyłach.
    Błysk jego miecza przykuł moją uwagę. Jeden rzut oka i już wiedziałam, że to nie jest zwykły niebiański spiż. Teraz kiedy mężczyzna nie miał na sobie skórzanej kurtki, a na jego przedramieniu błyszczał czarny napis SPQR ze skrzyżowanymi włóczniami i kilkunastoma kreskami, potwierdziły się moje przypuszczenia.
    Nie wiem czemu, ale kiedy pomyślałam o Tito jako o rzymskim herosie, przed oczami stanął mi widok mężczyzny w krótkiej rzymskiej todze odsłaniającej jego umięśnione i owłosione łydki, w za małych skórzanych klapkach i w tych swoich przeciwsłonecznych okularach.
    Pomimo sytuacji w jakiej się znalazłam, parsknęłam śmiechem. Bogowie, pogratulować poczucia humoru.
    Uwagi i ogarnięcia też można było mi gratulować w tamtej chwili. Widok Tito za bardzo wybił mnie z rytmu, bym chociaż pomyślała nad tym, że stojąc na środku korytarza, bez jakiegokolwiek ruchu jestem idealnym celem dla naszego gąsienico-jaszurowatego przyjaciela.
    Kątem oka tylko spostrzegłam jakiś ruch, w ostatniej chwili odskakując na bok i biorąc gwałtowny zamach mieczem. Stygijskie żelazo weszło w ciało potwora jak w masełko, wydając przy tym cichy syk. Jedno z obleśnych odnóży potwora z cichym plasknięciem uderzyło o ziemię. Z rany gigantycznej gąsienicy zaczęła wypływać bulgocząca, marchewkowa ciecz. Skrzywiłam się z niesmakiem na ten widok.
    Potwór zasyczał wściekle i podniósł się, jakby przymierzając się do ataku. Lecz wtedy Tito znalazł się przy naszym boku. Ciął kreaturę w bok, odwracając jego uwagę od mojej osoby.
    Okazało się, że potwór jest niezwykle szybki i nie ma zamiaru dać się pokroić na kawałki. No kto by się spodziewał.
    Odpełzł trochę w tył, przebierając patykowatymi, ostro zakończonymi odnóżami i sycząc przeciągle.
    Tito próbował do niego doskoczyć i zadać ostateczny cios, potwór jednak za każdym razem unikał cięcia i atakował mężczyznę paszczą najeżoną kolekcją ostrych jak igła zębów.
    Razem z Drakiem ruszyłam na monstrum, jednak gdy tylko podnieśliśmy na niego miecze, wielka gąsienica odwróciła jaszczurzy pysk w naszą stronę i zaatakowała. Robiąc gwałtowny obrót, potwór uderzył Tito, długim, najeżonym kolcami ogonem, również należącym do jego jaszczurzej natury. Rzymianin osłonił się tarczą, jednak siła uderzenia i tak odrzuciła go trochę do tyłu.
    Drake pociągnął mnie na ziemię, dzięki czemu cudem uniknęliśmy pożarcia przez kreaturę. Jęknęłam cicho, gdy uderzyłam kolanami o twardą podłogę.
    Potwór przetoczył się nad nami. Widząc w tym cień szansy, odwróciłam się szybko na plecy i dźgnęłam gąsienicę w podbrzusze. Gdy lepka posoka trysnęła mi na twarz pomyślałam, że chyba już nigdy nie będę wykorzystywać takiej szansy.
    Zranione stworzenie ryknęło głośno. Zawróciło pysk w naszą stronę, wtedy jednak Drake machnął ręką, a dość spory żyrandol runął potworowi na głowę, przyszpilając go do podłogi. W tym samym momencie doskoczył do nas Tito i jednym szybkim ruchem odciął monstrum głowę.
    Cielsko potwora ogarnęły spazmatyczne drgawki, po czym z cichym "pyk", rozleciało się w złoty pył.
    Podpełzłam do Drake'a, strzepującego z siebie pozostałości po potworze.
    Odwrócił głowę w moją stronę. Jego oczy zmieniły barwę, na jasną, przypominającą lód. Platynowe kosmyki, błyszczące od pyłku kleiły się do czoła. Grymas obrzydzenia wykrzywiał jego szczuplejszą niż zwykle twarz, jednak poza delikatnym rozcięciem na policzku chyba był cały i zdrowy.
    - Łeee – jęknął, marszcząc nos i sięgając ręką do mojej twarzy - Nie wiem czy już ci mówiłem, Lynn, ale pomarańczowy to zdecydowanie nie twój kolor.
    Szturchnęłam go delikatnie, pozwalając by starł klejącą się posokę z mojego policzka.
    Naszą uwagę odwrócił podchodzący do nas Tito.
    - Nie masz nam czegoś do powiedzenia? - zapytałam.
    Mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem.
     - Może najpierw pomożemy waszym kumplom?
    Pomógł nam wstać i ruszył w stronę odgłosów walki dobiegających z drugiego końca domu, gdzie wcześniej pobiegł Dylan z Leo i dziewczynami. Nie myśląc wiele pobiegliśmy za nim. W drodze zauważyliśmy, że większość śmiertelników zdążyła opuścić już tą część domu. Amanda chyba nie będzie zadowolona, że ktoś rozwalił jej imprezę.
    Nagle przed oczami zaczęły pojawiać mi się białe mroczki. Zakręciło mi się w głowie. Drake podtrzymał mnie, gdy się na niego zatoczyłam.
    - Wszystko w porządku, Lynn? - spytał troskliwym głosem.
    Potaknęłam głową. Zawroty głowy przeszły, jednak mimo tego nie puściłam ramienia chłopaka.
    - Nic mi nie jest - zapewniłam go - Po prostu...
    Nie zdążyłam dokończyć, bo przed nami wyrósł Leo.
    Włosy mu płonęły (dosłownie), policzki miał mocno zaczerwienione, a usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
    - Na wszystkich bogów, wpadliście idealnie na wielki finał Leona Valdeza! - krzyknął.
    Zza niego wypadł Dylan, Rose i Bonnie. Cała trójka miała mocno zmierzwione włosy i niepewne miny. Podkoszulek Dylana był poszarpany na dole, Bonnie trzymała się za łokieć, Rose nie licząc włosów rozrzuconych na wszystkie strony wyglądała zupełnie zwyczajnie. Jakby w ogóle nie walczyła z potworem, na co nie wskazywał jej poplamiony krwią potwora miecz. Jeżeli to są zalety bycia dzieckiem Nike to chętnie się zamienię.
    Drake otworzył usta by o coś spytać, jednak wtedy po naszej lewej, w pomieszczeniu z którego przed chwilą wybiegli, coś eksplodowało. Siła wybuchu powaliła nas na ziemię, a po chwili wokół nas rozsypał się złocisty pyłek.
    - Och, Leo - mruknęła Bonnie, podnosząc się z podłogi - Ty chyba naprawdę chcesz mnie pozbawić ręki.
    W odpowiedzi chłopak przesłał jej uśmiech. Wstał, przyklepał ostatnie płomienie na włosach i dumnie wypiął pierś.
    - No - powiedział – Pozamiatane.
    Mrucząc cicho pod nosem dołączyłam do reszty stojących. Nie mogłam zinterpretować min żadnego z nich, nie licząc dumnego z siebie Leona i Tito ze swoim zagadkowym uśmiechem.
    - Okay - odezwał się Dylan, patrząc nieufnie na rzymianina - Można wiedzieć co tu się dzieje?
    Razem z Leo i Drake'm przesłaliśmy Tito znaczące spojrzenie. Mężczyzna wywrócił oczami i oparł się wygodnie o masywną szafę.
     - Musicie się stąd zwijać – zaczął.
    - Och, dzięki za info, nie pomyślelibyśmy - parsknął ironicznie Dylan.
    - Za dużo herosów w jednym miejscu - kontynuował Tito, nie zwracając uwagi na komentarz syna Hermesa - Macie silny zapach, a nie jesteście tu jedyni.
    Spojrzeliśmy po sobie, a Bonnie pokręciła głową.
    - Najpierw muszę znaleźć moją siostrę.
    - A my musimy znaleźć Amandę - odezwałam się - Obiecała nam transport.
    - Nie sądzę, by w tej chwili Amanda była w stanie zrobić cokolwiek - Tito wzruszył ramionami - Postaram się wam coś załatwić, jednak nie daję głowy, że się uda. Na razie powinniście się martwić o to, gdzie będziecie spać.
    - Nigdzie nie pójdę spać, dopóki nie znajdę siostry - wtrąciła Bonnie, zakładając ręce na piersi.
    Tito westchnął.
    - Poszukajcie jej teraz. Tymczasem postaram się coś dla was załatwić.
    Wyciągnął telefon z kieszeni (nie żeby to przyciągało potwory), a my ruszyliśmy do korytarza, gdzie ludzie tłoczyli się do wyjścia. Inni wciąż tańczyli, czy zachowywali się, jakby nic strasznego nie miało tu miejsca i było tylko wytworem ich wyobraźni. Biorąc pod uwagę ilość używek, jaka tu się znajdowała, to, że tak myśleli, było całkiem prawdopodobne.
    Podzieliliśmy się na grupy. Rose, Dylan i Drake (przesyłając mi przy tym szeroki uśmiech, mówiący "widzisz, a jednak potrafię być dla niego miły") poszli w jedną stronę, ja z Leo i Bonnie w drugą. Nie byłam przekonana co do tego, czy Drake nie będzie próbował zepchnąć Dylana ze schodów czy coś, ale postanowiłam zaufać Rose i temu, że w razie potrzeby trzaśnie go w łeb za mnie.
    Przez kilka minut krążyłyśmy korytarzem, w międzyczasie zdążyłam wpaść do pustego pokoju Amandy i spakować swoje mokre rzeczy do plecaka. Nie chciałam do końca życia paradować w jej sukience.
    Nagle Bonnie wyrzuciła ręce w górę
    - Jest! - wisiorek w jej ręce jarzył się błękitnym blaskiem - Gdzieś tu jest!
    Przyspieszyła kroku, a my jak posłuszne owieczki podążyliśmy za nią. Z sąsiedniego korytarza wyskoczyła druga grupa. Na czele truchtała Rose także trzymająca świecący się amulet w dłoni. Uśmiechnęły się do siebie z Bonnie.
    Zostało nam jedno odbicie korytarza do przejrzenia, cieszyłam się, że przynajmniej to będziemy mieli za sobą. Miałam nadzieję, że Tito uda załatwić się transport dla nas. Nie mogłam się już doczekać, kiedy będę mogła się zdrzemnąć w autobusie, czy pociągu.
    Skręciliśmy, gdy zza rogu wypadł na nas chłopak. Ten sam, który władował mnie do basenu.  Odskoczyłam od niego, jakby próbował znowu mnie utopić.
    - Co tu się wydarzyło? - ruchem ramion wskazał na całe otocznie - Nawet do łazienki nie można wyjść spokojnie.
    Bonnie bezceremonialnie zepchnęła go sobie z drogi.
    - Nic się nie stało! - krzyknął za nią i dołączył do nas - O proszę, koleżanka z basenu!
    Zmarszczyłam brwi.
    - Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe – powiedział.
    Nie zwracałam jednak uwagi na jego słowa. Rozpraszały mnie jego intensywnie niebieskie oczy, tak bardzo podobne do tych należących do Thalii. Wszystkie wspomnienia ostatniego snu wróciły ze zdwojoną siłą.
    - Z reguły nie rozpoczynam znajomości od wrzucenia kogoś do basenu...
     Lynn. Zabij.
    - Ale biorąc pod uwagę okoliczności...
    Zabij. Pomścij.
    - Jestem po kursie ratownika wodnego...
    Już.
    - Och, proszę, zamknij się! - krzyknęłam.
    Chłopak uniósł brwi. Wszyscy oprócz Bonnie wbiegającej do przedostatniego pokoju, spojrzeli na mnie zaskoczeni.
    - Ja...
    - Nie, przepraszam - zreflektowałam się szybko - Po prostu jesteś zbyt podobny do kogoś, o kim teraz nie chciałabym myśleć.
    Pokręcił głową ze zrozumieniem.
    - Jakiś chłopak, spoko, czaję - mrugnął do mnie.
    Jęknęłam głucho.
    - Nie ma jej! - Bonnie wypadła z ostatniego pokoju - Nie ma. Przeszukałam wszystkie szafy, sprawdzałam nawet pod łóżkiem. Przecież nie może być niewidzialna!
    - Szukacie kogoś? - spytał nasz towarzysz.
    - Jej siostry - Drake skinął głową na Bonnie.
    - Zgubiłaś siostrę? - czarnowłosy popatrzył uważnie na dziewczynę.
    - Nie zgubiłam. Nawet jej nie znam. Nie wiem kto to, powiedzieli mi tylko, że ma na imię Ashley! - warknęła poirytowana, otwierając kolejne drzwi, które sprawdzała już kilka razy.
    Chłopak śmiesznie wykrzywił twarz.
    - Co ci powiedzieli? „Hej, znajdź Ashley!”?
    - Coś w ten deseń – parsknęła Bonnie z rezygnacją opuszczając ramiona.
    - To trzeba było mówić, że ma na imię Ashley! - wtrącił Leo - Zaraz skołuję jakiś megafon, ogłosimy zbiorowisku, że szukamy dziewczyny o imieniu Ashley i …
    - Ale wiesz, że Ashley to nie tylko żeńskie imię, co nie? - przerwał mu niebieskooki chłopak.
    Bonnie zatrzymała się gwałtownie, tak, że idący za nią Dylan wpadł na nią, a Rose na niego.
    - Nie wiem jak ty to odbierasz, ale ja zawsze myślałem, że jestem chłopakiem.
    - Co...?
    - Mam na imię Ashley i jestem stuprocentowym mężczyzną.
    N a p r a w d ę, naprawdę starałam się nie zaśmiać. Leo chyba podobnie, ale oczywiście Drake nie miał w sobie za grosz subtelności i parsknął głośnym śmiechem.
    - Wkręcasz! - rzucił, nadal się śmiejąc.
    - Przecież to normalne imię, jak każde inne! - chłopak przewrócił oczami, jakby dość często był świadkiem takiej reakcji - Na przykład Ashley Cole, no nie powiedzie mi chyba, że on wygląda jak dziewczyna!
    - Że kto? - zapytał Leo, drapiąc się po brodzie.
    - Angielski piłkarz... Zresztą nieważne - chłopak znowu przewrócił oczami - Zapewniam was, że to całkowicie męskie imię, którego jestem dumnym posiadaczem.
    Bonnie przez chwilę stała nieruchomo, po czym rzuciła się na Ashley'a z piskiem.
    - Znalazłam cię, o bogowie, naprawdę cię znalazłam! - zarzuciła ręce na szyję chłopaka i przywarła do niego jak magnes. Wisiorek w jej ręce jarzył się na biało, tak mocno, że musiałam odwrócić wzrok, żeby nie oślepnąć.
    - Eeee... Taaaak... - Ashley delikatnie poklepał po plecach, uwieszoną na nim dziewczynę.
    Bonnie w końcu go puściła, zaciskając dłoń na świecącym amulecie.
    W końcu nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać. Po chwili dołączył do mnie Leo, Drake, Dylan i Rose. Cała sytuacja wydawała się tak absurdalna i nieprawdopodobna, że miałam wrażenie, że wcale nam się nie przytrafiła, a tylko o niej przeczytałam.
    - Ej dobra, wytłumaczy mi ktoś o co tu w ogóle chodzi? - Ashley popatrzył na nas zmieszany.
    - Jesteś moją siostrą! - oświadczyła mu rozpromieniona Bonnie – Znaczy się moim bratem – poprawiła się po chwili – Zresztą nieważne. Zabieram cię do obozu.
    Chłopak wykrzywił twarz w lekkim grymasie strachu.
    - Nie, musiałaś mnie z kimś pomylić – zamachał rękami, robiąc krok w tył – Ja... ja nie mam rodzeństwa. I nie wybieram się do żadnego obozu, czymkolwiek on jest.
    - Masz więcej rodzeństwa niż myślisz – Bonnie złapała go za nadgarstek. Spojrzał na jej rękę, ale nie wyrwał się z jej uchwytu – Jesteś taki jak my. Chodź z nami, wszystko wytłumaczę ci po drodze.
    Ashley się zawahał. Popatrzył po naszych twarzach nieprzekonany.
    - Ale... - widziałam, że się bał. Gdyby do mnie podbiła nagle grupka nastolatków i chciała zaciągnąć do jakiegoś obozu też raczej nie spieszyłoby mi się by z nimi iść. W jego oczach kryło się pytanie „O co im do cholery chodzi?”. Mimo jego strachu byłam bliska ponownego wybuchnięcia śmiechem.
    - Moi rodzice... Będą się martwić.
    Bonnie wypuściła jego rękę i zmrużyła oczy.
    - Ty mały kłamczuchu – parsknęła – Nasza mama siedzi na Olimpie, a twój ojciec nie żyje, tak samo jak mój. Więc nie próbuj mnie tu kłamać, ty...
    Oczy Ashley'a urosły do wielkości spodków.
    - Skąd...?
    - Bo jestem twoją siostrą, kretynie. Nasza matka powiedziała...
    - Ale nie zdradziła ci mojej płci, tak?
    Milczenie Bonnie zostało przerwane przez parsknięcie Drake'a.
    Dziewczyna wyrzuciła ręce do góry.
    - Jak kiedyś z tobą pogada to wtedy będziesz mógł ją o to zapytać. Po prostu mi zaufaj i chodź z nami, musimy się jak najszybciej stąd zwijać. Wszystko ci opowiem, jeżeli wciąż nie będziesz chciał z nami iść pozwolę ci odejść.
    Aha, akurat. Wiedziałam, że Bonnie będzie w stanie zaciągnąć go do obozu siłą. Widziałam to w jej oczach.
    - Dobra – chłopak w końcu się ruszył i mogliśmy powoli zacząć kierować się z powrotem do Tito – Ale zacznij wyjaśniać wszystko już teraz.
    Szłam przodem, więc nie widziałam miny Bonnie, ale dałabym sobie rękę odciąć, że wywróciła oczami.
    - Mam nadzieję, że uważałeś na lekcji historii, kiedy mówili o bogach greckich – zaczęła.
    Przestałam jej słuchać. Przerabiałam już swoje wprowadzenie do naszego świata i chyba nie chciałam go powtarzać. Spuściłam wzrok na powycierane trampki na swoich stopach.
    Poczułam jak Leo szturcha mnie w ramię.
    - Patrz przed siebie, bo zaraz zlecisz ze schodów.
    Wtedy się zatrzymałam, jednak nie z powodu tego co powiedział.
    - Lynn?
    O bogowie, zgubiłam go.
    - Hej, Lynn!
    Sięgnęłam rękami do szyi w poszukiwaniu amuletu Noaha. Nie było go. Miecz w postaci klucza wisiał na swoim miejscu, jednak po magicznym amulecie nie było ani śladu.
    - Co się...
    - O bogowie, odsuńcie się ode mnie...
    Zaczęłam się cofać, czując jak narasta we mnie panika. Z każdą chwilą była coraz większa i bardziej kosmata. Wychyliła się zza Leo, szczerząc zębiska i machając do mnie włochatą łapą. Na Zeusa, nie mogłam nikogo z nich dotknąć, nikogo...
    - Lynn, powiedz o co chodzi – Drake zrobił krok w moją stronę, jednak natychmiast odskoczyłam do tyłu.
    - Zgubiłam go – jęknęłam, łamiącym się głosem – Zgubiłam amulet od Noaha...
    Póki magiczny naszyjnik wisiał spokojnie na mojej szyi, nie myślałam o swojej mocy. Prawie o niej zapomniałam. Prawie zapomniałam o strachu Annabeth, o przerażeniu Leo. Prawie zapomniałam jakie cierpienie mogę spowodować. Ale teraz nigdzie nie było amuletu, ani Noaha, który mógłby mi pomóc. Chciałam uciec, schować się tak, by nikt nie mógł się do mnie zbliżyć i żebym nikogo nie mogła skrzywdzić.
    Ale nie mogłam nigdzie uciec. Byłam setki kilometrów od obozu, w drodze na misje, której celu nadal nie znałam, a największą odległością na jaką oddalić się mogłam od reszty było jakieś dziesięć metrów. Już po mnie.
    - Znajdziemy go – powiedział Dylan spokojnym głosem – Obiecuję.
    Wyciągnął rękę w moją stronę, na co znowu się cofnęłam. Tym razem niefortunnie, bo wpadając na Ashley'a. Zanim zdążyłam od niego odskoczyć, złapał mnie za ramiona.
    Wiedziałam, że to się stanie ułamek sekundy przed tym jak mnie dotknął. W następnym momencie pustymi korytarzami przetoczył się krzyk chłopaka. Czułam jego wstyd i poniżenie kiedy uderzyło go wspomnienie jakiejś bójki. Trójka starszych i większych od niego chłopaków kopała i szydziła z niego, kiedy leżał na ziemi i wzywał pomocy. Czułam jego ból i złość podczas mnóstwa kłótni, których echo rozbrzmiało w jego głowie. Czułam niezliczoną ilość emocji, które do niego wróciły, widziałam niezliczoną ilość wydarzeń, które chciał usunąć z głowy. Pojedyncze sprzeczki, bójki, ucieczki, senne koszmary. Nagle wszystko zostało przyćmione nagłym atakiem strachu. Zobaczyłam leżącego mężczyznę, krzyczącego w stronę Ashley'a. Krzyczał, żeby chłopak uciekał. Ashley nie ruszał się z miejsca, wołając za ojcem. Wtedy coś pociągnęło ciało mężczyzny. Chłopak jeszcze raz krzyknął, a jego ojciec w jednej chwili znikł w paszczy piekielnego ogara.
    Wtedy udało mi się od niego oderwać. Ashley przestał krzyczeć. Patrzył na mnie z panicznym strachem w oczach, cofając się powoli. Ja też zaczęłam się od niego odsuwać.
    - Ja... przepraszam – powiedziałam cicho, bojąc się, że gdybym wypowiedziała to choć o ton głośniej, rozpłakałabym się jak dziecko – Nie chciałam...
    Oparłam się o ścianę, zakrywając usta dłonią. Chłopak popatrzył na swoje dłonie, jakby chciał znaleźć na nich odpowiedź na to, co się przed chwilą wydarzyło.
    - Wy jesteście od niego – zaczął drżącym głosem – Wy jesteście od tego potwora.
    Rzucił mi ostatnie spojrzenie i ruszył w dół schodów. Bonnie niewiele myśląc pobiegła za nim. Rose zawahała się na moment, ale ostatecznie popatrzyła na mnie współczująco i dołączyła do córki Hebe.
    Oparta o ścianę osunęłam się na ziemię, siadając z przykurczonymi nogami. Czemu nie potrafię po prostu zniknąć?
    - Jak on wyglądał? - spytał nagle Dylan – Znajdę ten amulet.
    Nie zdążyłam nic odpowiedzieć, kiedy wtrącił się oburzony Drake.
    - O nie, nie, kochasiu. To ja go znajdę.
    Przez chwilę patrzyli na siebie z przymrużonymi oczami, po czym w jednej chwili ruszyli w dół schodów, przepychając się nawzajem.
    Leo podszedł do mnie i usiadł obok, na bezpiecznej odległości.
    - Co zrobisz jeśli amulet się nie znajdzie? - Leo zadał pytanie, którego tak się obawiałam.
    Wzruszyłam ramionami i pociągnęłam nosem, wpatrując się w okno, za którego szybą, na parapecie czarny ptak czyścił pióra. Spojrzał na mnie, przekręcając główkę i zakrakał, jakby śmiejąc się. Odwróciłam od niego wzrok.
    - Nie wiem – powiedziałam cicho – Nie mam pojęcia.
    Wierzchem dłoni starłam spływającą po policzku łzę. Nie chciałam do siebie nawet dopuszczać możliwości, że nie znajdziemy amuletu. Nie będę mogła kontynuować misji bez niego. Nie, wróć. Nie będę mogła normalnie żyć bez niego. Jeśli tylko życie herosa można nazwać normalnym.
    - Myślisz, że Noah mógłby ci załatwić drugi? To chyba nie będzie dla niego problem.
    - I jak miałabym go dostać? Przygalopowałby do mnie na jednorożcu?
    Leo uśmiechnął się lekko.
    - Jednorożce nie istnieją, Lynn. Przestań wierzyć w bajki – powiedział, po czym dodał, wracając do wcześniejszego wątku – Nico mógłby ci go przynieść. Wiesz, te jego podróże cieniem i w ogóle.
    - No nie wiem – mruknęłam nieprzekonana – Nie chcę go przemęczać, już wystarczająco dużo nasłuchałam się o tym jak wygląda przedawkowanie cienia. I miałam okazję raz tak podróżować, zdecydowanie nie polecam.
    - Coś wymyślimy – zapewnił mnie Leo – Jak będzie trzeba to wrócę się do obozu po ten amulet dla ciebie.
    Podniosłam wzrok i spojrzałam na niego. Uśmiechnął się szeroko.
    - Przestań się mazać, siostro! - trącił mnie w ramię, co było bardzo odważne albo bardzo głupie z jego strony - Amulet się odnajdzie, a nawet jeśli nie, to jestem pewien, że poradzisz sobie bez niego.
    Pokręciłam głową, całkowicie pewna, że zgubienie go było całkowitą katastrofą.



***



    Tak jak myślałam, ani Drake'owi ani Dylanowi nie udało się znaleźć naszyjnika. Faza rozpaczy już mi minęła, więc kiedy wychodziliśmy z domu, gdzie czekali na nas Ash, Rose i Bonnie, byłam już tylko wściekła. Nie mogłam uwierzyć, że byłam na tyle beznadziejna, żeby go zgubić.
    Wszyscy byliśmy zmęczeni i raczej nie tryskaliśmy humorem. Kręcąc się w kółko w poszukiwaniu Tito, musieliśmy wyglądać jak banda żałobników.
    W końcu to on nas znalazł.
    - Dobra, udało mi się zorganizować wam nocleg - od razu przeszedł do rzeczy - Niestety, sami musicie się tam dostać. Trzeba dojechać do głównej drogi, a na następnym skrzyżowaniu skręcić w lewo. To niedaleko, na pewno dacie radę.
    Wszyscy patrzyliśmy na niego z taką samą rezerwą na twarzy.
    - Właściwie to ja nie wiem czy ci ufać - Rose skrzyżowała ręce na piersi.
    - No właśnie - przytaknął jej Drake - Gościu, niby pomogłeś nam z tym aresztem, ale jakoś mi się nie chcę wierzyć, że robisz to wszystko bezinteresownie.
    Niestety podzielałam jego wątpliwości.
    - Powiedziemy, że spłacam mały dług - odpowiedział Tito po chwili milczenia - Zresztą, nie bądźcie niewdzięczni.
    - Musisz nam chociaż powiedzieć, którego boga jesteś dzieckiem - zażądał syn Hypnosa.
    - Na pewno nie Plutona - rzucił z krzywym uśmiechem i spojrzał na mnie. I to niby miało być śmieszne?
    - Hej! - oburzyłam się - A co to niby miało znaczyć?
    Nie uzyskałam jednak odpowiedzi na swoje pytanie, bo właśnie w tej chwili zabrzęczał telefon Tito. Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz i zmarszczył brwi.
    - Dobra dzieciaki, czas na was - westchnął ciężko - Do głównej drogi i na skrzyżowaniu w lewo. Zbiorowisko domków nad jeziorem, na pewno traficie. Domek numer 53, klucz znajdziecie pod wycieraczką.
    - O, jak oryginalnie - mruknął Drake.
    Tito zignorował jego komentarz.
    - Możecie spędzić tam jedną noc, ale potem radziłbym wam rozłąkę. Już sama wasza trójka - spojrzał znacząco na mnie, Drake'a i Leo - przyciąga potwory jak latarnia morska. No, w każdym razie powodzenia - i tak po prostu odwrócił się i odszedł.
    - Ej, zaczekaj! - krzyczał za nim Leo - Należą nam się jakieś wyjaśnienia!
    - Robi się coraz dziwniej - skomentował wszystko Ash.
    - No co ty stary, w herosowej skali dziwności od 1 do 10, daję zaledwie 3 - powiedział syn Hefajstosa, który już zrezygnował z daremnych prób wołania naszego domniemanego wybawcy.
    Przez chwilę wszyscy milczeliśmy.
    - No i co robimy? - pierwsza odezwała się Rose - Naprawdę padam z nóg.
    - Chyba jednak powinniśmy sprawdzić ten domek - odezwał się Dylan - Chociażby z braku alternatywy.
    - Lynn, co myślisz? - zwrócił się do mnie Leo.
    To zupełnie irracjonalne, ale moją pierwszą reakcją na jego pytanie była absurdalna radość, z tego, że tak bardzo liczy się z moim zdaniem. Szybko jednak otrząsnęłam się i powoli kiwnęłam głową.
     Musieliśmy znaleźć jakieś miejsce do spania i to szybko. Sama byłam wyczerpana, ale kiedy patrzyłam na Drake'a wiedziałam, że nie możemy się długo zastanawiać. Syn Hypnosa ledwo trzymał się na nogach, co w sumie wcale nie powinno mnie dziwić. Potrzebował dużo więcej snu, musiał być zmęczony dwa razy bardziej ode mnie. Poczułam wyrzuty sumienia i już chciałam przysunąć się do niego, w dyskretnej próbie zaoferowania swojego ramienia jako podpórki, ale całe szczęście w porę przypomniałam sobie o zgubionym naszyjniku.
    - No to chodźmy - zdecydował syn Hefajstosa - Chyba będziemy musieli załatwić jakiś transport.
    - Skoro jesteście...ee, herosami, to nie macie swoich rydwanów, czy czegoś w tym stylu? - zapytał Asha, który wyglądał na kompletnie skołowanego.
    - Nie jesteśmy cholernymi bogami, chłopcze - odpowiedziałam. Wiedziałam, że w żadnym wypadku nie powinnam zwracać się do niego "chłopcze", Ash wyglądał na starszego ode mnie, ale czułam się fajnie, wreszcie nie będąc najmniej doświadczoną z towarzystwa - Ten niewyobrażalny zaszczyt przypadł nam tylko w połowie.
    - No, niektórym trochę więcej niż w połowie - wtrącił Leo, uśmiechając się do mnie.
    - Jak to więcej niż w połowie? - syn Hebe zatrzymał się gwałtownie.
    - Och, później ci to wyjaśnię - rzuciła Bonnie, po czym zwróciła się do Leona - Mówiąc "załatwić transport" miałeś na myśli kradzież samochodu, prawda?
    - Ja się tym zajmę! - odpowiedział jej Dylan, zanim Leo zdążył otworzyć usta - I to wcale nie będzie kradzież, tylko pożyczymy od kogoś samochód. Potem zostawimy go na widoku, więc właściciel znajdzie go bez problemu.
    Cóż, nie było to może całkowicie zgodne z zasadami moralnymi, ale było to zdecydowanie najmniejsze zło, które mogliśmy wyrządzić. Jestem pewna, że Drake zasnąłby po jakichś 200 metrach marszu, gdybyśmy wyruszyli nad jezioro na piechotę. Poza tym, chyba wszyscy byliśmy już na tyle zmęczeni, żeby nie protestować.
    - Jak chcesz to zrobić? - zapytałam Dylana.
    - Jestem synem boga złodziei, złotko - odpowiedział - To dla mnie pestka - posłał mi swój najlepszy uśmiech, a ja szybko odwróciłam wzrok, żeby na moją twarz nie wpłynął żaden podstępny rumieniec.
    - Nazwać złotkiem córkę boga bogactwa, no kolejny oryginalny - mruknął Drake i zaraz potem ziewnął potężnie.
    Oczywiście Dylan to usłyszał i już miał mu coś odpowiedzieć, kiedy Rose trąciła go w ramię. I całe szczęście.
    - No to zabieraj się do roboty - powiedziała mu - Nie mamy całej nocy.
    No i zabrał się do roboty, i to całkiem efektownej. Upłynęło może z pięć minut, gdy rozbłysły świat jednego z samochodów, stojących zaparkowanych koło domu Amandy. Pojazdy zapewne należały do tych, którzy teraz byli w środku, albo opróżniając swój żołądek albo smacznie śpiąc w alkoholowym upojeniu.
    Dylan wybrał samochód, nie mam pojęcia jakiej marki, ale o budowie jeepa. Stał przed nim i uśmiechał się, jakby własnie znalazł podwodny skarb.
    - Kto prowadzi? - Bonnie zadała pytanie, które nurtowało również mnie.
    - Cóż, wnioskuję, że wy tym waszym obozie nie dają prawa jazdy, co? - Ash spojrzał kolejno na każde z nas.
    - Nie waszym, tylko naszym - fuknęła jego siostra.
    Syn Hebe ją zignorował.
    - Ja je posiadam, ale niestety jestem trochę... nie wstanie - dokończył swoją wypowiedź.
    - Nie ma problemu, ja poprowadzę - zaoferował się Dylan.
    - Ja mógłbym... - zaczął Drake zaspanym głosem, ale nie pozwoliłam mu dokończyć.
    - Nawet nie kończ tego zdania - rzuciłam i otworzyłam tylne drzwi samochodu.
    Wepchnęłam go do środka. Postawiłam nogę na podłodze samochodu, żeby wejść za nim i wtedy się zaczęło.
    Nie mogłam się zmusić, żeby wejść dalej. Po prostu mnie zamroziło. Czułam się, jakby zgromadzone w samochodzie powietrze, skoncentrowało się i stworzyło błonę, przez którą nie mogłam się przebić. Z walącym sercem i przyspieszonym oddechem wycofałam się z samochodu.
    - Ja tam nie wsiądę - powiedziałam drżącym głosem.
    - Co? Lynn, co ty wygadujesz? - Rose chyba trochę się zniecierpliwiła.
    - Ja... Nie mogę. Nie mogę tam wsiąść - próbowałam wziąć uspokajający oddech, ale wychodziły mi tylko płytkie i urwane oddechy.
    - Co się stało, Lynnette? - Leo stanął obok mnie.
    - Nie... Nie wiem, nie mam pojęcia - trzęsła mi się dolna warga. Syn Hefajstosa chciał mi położyć rękę na ramieniu, ale się odsunęłam.
    - Spokojnie - powiedział - Jechałaś już autobusem i  pociągiem, to to samo.
    Miał racje. Mój lęk był całkowicie irracjonalny. Spróbowałam jeszcze raz i okazało się to sporym błędem.
    Zaprało mi dech. Nagłe przerażenie zamroziło mi krew w żyłach. Wnętrze samochodu zdawało się mnie przygniatać, wręcz pożerać. Oczekiwałam na nieuchronną katastrofę.
    - Lynn, co się dzieje? - dobiegło mnie pytanie ledwo przytomnego Drake'a.
    Musiałam uciekać. Wyskoczyłam z samochodu i zrobiłam kilka chwiejnych kroków, chcąc zwiększyć odległość między mną, a tym piekielnym pojazdem.
    - Nie dam rady - mój głos drżał - Po prostu nie mogę tam wsiąść.
    - No co ty wyprawiasz? - Bonnie patrzyła na mnie spod zmarszczonych brwi - Wsiadaj do tego głupiego samochodu!
    W odpowiedzi tylko pokręciłam głową.
    - Koleżanko, nie brałaś przypadkiem niczego od takiego grubego chłopaka z dredami? - zapytał Ash. Ten z kolei patrzył na mnie z rezerwą.
    - Niczego nie brałam - warknęłam w odpowiedzi - Ja po prostu nie dam rady. Nie wejdę do środka i nigdzie tym nie pojadę, okay?!
    Byłam zdezorientowana. Przerażona i sfrustrowana. Wszystko naraz.
    - Uspokój się, Lynnette - obok mnie znowu pojawił się Leo - Już dobrze. Możemy pojechać innym samochodem.
    Posłałam mu takie spojrzenie, że nie musiałam tłumaczyć werbalnie, że wcale nie o to chodzi.
    - Nie dam rady, za bardzo... - za bardzo się boję, dokończyłam w myślach. Udało mi się złapać głębszy oddech - Pójdę pieszo.
    - W takim razie pójdę z tobą - oświadczył twardo Leo.
    - No chyba oboje sobie żartujecie! - fuknęła Rose - Beznadziejny pomysł.
    - Nigdzie bez was nie jadę - dobiegły nas protesty Drake'a. Cała sytuacja chyba go trochę rozbudziła. Przelazł przez całe tylne siedzenie i próbował wysiąść z samochodu. W chwili, w której wychylił tułów na zewnątrz, chyba zabrakło mu sił, bo zawisł bezwładnie, uderzając nosem w próg.
    Skrzywiłam się.
    - Zostań z Drake'm, Leo - powiedziałam do przyjaciela - Poradzę sobie.
    - Nie ma nawet mowy, żebyśmy się rozdzielili!
    I wtedy Ash zyskał miano bohatera tamtej nocy. Jakkolwiek to brzmi.
    - Nie umiesz jeździć skuterem, co? - zapytał, wskazując na niewielki pojazd, stojący nieopodal.
    - Nie - odpowiedziałam powoli, nagle dostając olśnienia - Ale rowerem umiem.
    - Przecież to się niczym nie różni od pójścia piechotą! - protestował Valdez - I tak się rozdzielimy!
    - Może nie - mięłam nerwowo materiał sukienki Amandy. Zaczynałam gorzko żałować, że ją założyłam - Nie jedźcie za szybko, a dam radę. Utrzymam tempo, wcale nie jestem zmęczona.
    Mówiłam prawdę. Jedynym dobrem, wynikającym z tego koszmarnego ataku paniki, było to, że całkiem mnie rozbudził.
    - Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - zapytał Dylan, który był dziwnie milczący w ostatnich chwilach.
    - Jasne - uśmiechnęłam się do niego - Musicie tylko pomóc znaleźć mi tu jakiś rower - popatrzyłam po wszystkich.
    Ashley wzruszył ramionami i wyruszył na poszukiwania. Postanowiłam wybaczyć mu ten incydent z basenem. Rose westchnęła ciężko i ruszyła za nim. Bonnie jeszcze przez chwilę mierzyła mnie twardym spojrzeniem, ale w końcu również zaczęła się rozglądać.
    Poczułam się nieswojo z takim spojrzeniem, wysyłanym mi właśnie przez nią. Było naprawdę niezłe, nawet Miranda by nie pogardziła. Chyba zaczynałam za nią tęsknić.
    Syn Hefajstosa jeszcze przez chwilę stał obok mnie i kręcił głową.
    - Wiem, że ja sam nie jestem zbyt spokojnym człowiekiem - odezwał się w końcu - Ale twoje dziwactwa kompletnie wyprowadzają mnie z równowagi.
    Uśmiechnęłam się do niego ciepło.
    - W czymś muszę być lepsza od ciebie.
    Odpowiedział mi uśmiechem i ruszyliśmy na poszukiwania środka lokomocji, przed którym nie drżałam ze strachu.

***



    Po dziesięciu minutach poszukiwań, czekała mnie dobra i zła informacja. Dobra: Bonnie udało znaleźć się jeden, jedyny rower. Zła: był to różowy, czterokołowy rower. Ze wstążeczkami przy kierownicy. Fata naprawdę ze mnie kpiły.
    Ash, Rose i Leo zgodnie skomentowali znalezisko wybuchem śmiechu.
    Sama lekko się skrzywiłam, ale samochód napawał mnie takim przerażeniem, że musiałam to przełknąć.
    - Nadal chcesz to zrobić? - spytał Leo z głupawym uśmiechem.
    - Jasne – powtórzyłam.
    Reszta, słysząc moją odpowiedź, wpakowała się do samochodu. Leo został jeszcze chwilę i za pomocą jakiegoś magicznego klucza, podniósł siodełko i kierownice roweru, a raczej rowerka, jak najwyżej się dało.
    Dylan odpalił silnik.
    - Trzymaj się blisko nas, będziemy jechać powoli – Leo uśmiechnął się - No i spróbuj się nie zabić. Widziałem już jak jeździsz, a teraz jeszcze w tej kiecce...
    - Ani. Słowa. Więcej - warknęłam i przerzuciłam nogę przez rowerek.
    Cholerna sukienka.
    - Czekaj chwilę.. Może udałoby mi się skonstruować małą kamerkę, chyba mam potrzebne materiały, by...
    - Leonie Valdez! - przerwałam mu - Jeżeli w tej chwili nie wsiądziesz do tego piekielnego samochodu, to własnoręcznie uduszę cię tymi oto przeuroczymi wstążeczkami!
    Zaśmiał się jeszcze raz i zatrzasnął za sobą drzwi.
    Czy przeżyłam tę podróż? Przeżyłam, ale ledwo. Mówię całkiem serio, kiedy wreszcie mogłam przestać pedałować, myślałam, że z ulgi ucałuję ziemię. Nogi miałam jak z waty; oczywiście nie powiem tego Leo, ale strasznie trudno było mi za nimi nadążyć, pedałowałam jakby od tego zależało moje życie. Kolana miałam w fatalnym stanie - co najmniej pięćdziesiąt razy uderzyłam nimi o kierownicę. Nie wspominając już o moich poszarpanych nerwach. Leon, wychylający się przez otwarte okno, wrzeszczący na całe gardło oraz ciągle podwijająca się sukienka, wystawiły je na niezłą próbę.
    Kiedy ujrzałam tablicę z napisem JEZIORO SMITHVILLE WITA, czułam się mniej więcej jakbym wygrała Igrzyska Olimpijskie.
    Jakoś doczłapaliśmy się do domku numer 53. Drewnianej budowli, pomalowanej na ciemnozielony kolor, wcale nieróżniącej się od pozostałych. Wewnątrz czekały na nas dwie izby - spory pokój i kuchnia.
    Byliśmy zbyt zmęczeni - no przynajmniej ja - żeby negocjować między sobą miejsca do spoczynku. W pokoju stały dwa tapczany i fotel. Rose zajęła jeden tapczan, a drugi, w niewerbalnej umowie, przypadł Drake'owi. Leo musiał prawie go wnieść go do środka. Bardzo chciałam mu pomóc, ale byłam naprawdę wykończona. Poza tym, zbyt niebezpiecznie było dotykać kogokolwiek.
    Jak przez przerywający odbiornik słyszałam, jak pozostali ustalają, że to Dylan i Bonnie pierwsi obejmą wartę. Podejrzewałam, że Ashley zajął niewielką kanapę, stojącą w kuchni, bo Leo zaproponował, żebym to ja zagospodarowała fotel. Pokręciłam jednak głową i przysiadłam na skraju łóżka Drake'a. Powolnymi ruchami zdjęłam mu trampki i zgięłam nogi w kolanach, uważając żeby nie dotknąć jego nagiej skóry. Następnie sama zwinęłam się w kłębek na niewielkiej powierzchni łóżka, która mi pozostała. Sen przyszedł jeszcze zanim dobrze zamknęłam powieki.

    We śnie jechałam samochodem. Jechałam nim bez żadnego lęku i panikowania. Tylko że, ten samochód był...inny. W porównaniu z samochodem, do którego próbowałam wcześniej wsiąść, ten ze snu wyglądał jak zrobiony ręcznie. Siedzenia były twarde, wszystkie wykończenia wykonano z czegoś drewnopodobnego, kierownica i skrzynia biegów przypominały fragmenty szkieletu. Uzmysłowiłam sobie, że to po prostu stary samochód.
    Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna, nie widziałam jego twarzy, ale go znałam. Było to naprawdę przedziwne uczucie; nawet nie znając jego twarzy, miałam świadomość, że nie jest dla mnie obcą osobą.
    Jechaliśmy w milczeniu, a samochód podskakiwał przy każdym najmniejszym dołku. W końcu Lynnette ze snu zapytała:
     - Daleko jeszcze?
    - Jeszcze jakaś godzinka jazdy, panienko Montrose - nie odwrócił się, ale wiedziałam, że się uśmiecha.
    - Kilka godzinek to my już jesteśmy w drodze - mruknęła, znaczy mruknęłam.
    - Och, jestem pewien, że się opłaca! - mężczyzna pociągnął za wystającą skrzynię biegów - Sir Rober bardzo cieszy, że panienka zechciała wziąć udział w Jamboree. Na pewno będziecie się świetnie bawić.
    Lynn ze snu uwierzyła jego słowom. Przynajmniej na taką wyglądała. Była, byłam, bardzo podekscytowania zbliżającym się wydarzeniem, czymkolwiek by nie było.
    Moje senne ja schyliło się, żeby poprawić sznurowadło. Wyprostowałam się dokładnie w chwili, w której na pustą do tego momentu szosę, wskoczyło jakieś zwierze. Jeleń? Nie, chyba bardziej łania.
    Następne wydarzenia potoczyły się w ekspresowym tempie. Kierowca gwałtownie skręcił kierownicą, a samochód z głośnym piskiem opon wypadł z drogi, rzucając mną o drzwi. Krzyczałam. Obie krzyczałyśmy. Kierowca też. W następnej chwili z impetem uderzyliśmy w drzewo, a krzyki umilkły. Umilkło warczenie samochodowego silnika, skrzypienie kół. Wszystko umilkło. Nim wszystko rozmyło się w czarną plamę, zdążyłam tylko zauważyć swoje bezwładne, zakrwawione ciało na przysypanej szklanymi odłamkami masce samochodu.

    Obudziłam się gwałtownie, jak zresztą z każdego tego typu snu, i uderzyłam czołem w piętę Drake'a. Pogratulowałam sobie w duchu pomysłu zdjęcia mu butów. Przez chwilę leżałam nieruchomo, próbując złapać oddech.
    To byłam ja. To się naprawdę zdarzyło.
    Takie myśli ciągle przewijały się przez moją czaszkę, nie dając mi spokoju i odbierając możliwość ponownego zaśnięcia.
    Miałam wypadek, byłam tego pewna. Ale co się ze mną potem stało, co stało się z kierowcą? Jedynym pozytywem było to, że mój lęk przed samochodami był uzasadniony. Nie poprawiło mi to jednak za bardzo humoru.
    Nie mogłam już znieść natłoku myśli, podniosłam się do pozycji siedzącej.
    Dylan zajął miejsce Leo, a Bonnie kuliła się na łóżku obok Rose. Oznaczało to, że Valdez jest sam na warcie. Pokręciłam głową i podniosłam się z miejsca. Najpierw opowiem mu to tym śnie, a potem udzielę pokaźniej reprymendy.
    Znalazłam go siedzącego na ganku. Usadowił się na stopniu, opierając się o słupek ogrodzenia ganku. Posłał mi leciutki uśmiech, kiedy usiadłam obok niego.
    - Czemu nie śpisz? - zapytał.
    - Czemu jesteś na warcie? - odpowiedziałam pytaniem – Sam?
    - Pierwszy zapytałem - rzucił z cichym westchnieniem.
    - A kogo to obchodzi? - uniosłam jedną brew.
    Leo chyba nie był w nastroju na potyczki słowne. W ogóle wydawał się być w nastroju... melancholii. Westchnął jeszcze raz i odpowiedział:
    - Rose miała mi towarzyszyć, ale nie chciałem jej budzić.
    - Trzeba było obudzić mnie – wtrąciłam.
    - Ciebie tym bardziej - patrzył na swoje buty - Poza tym chciałem przez chwilę pobyć sam.
    Faktycznie wydawał się być zamyślony. Dumający Leo to rzadki widok, który całkowicie mnie zmiękczył. Pomysł z reprymendą poszybował w stronę jeziora razem z wiatrem.
    - Twoja kolej - syn Hefajstosa zaczął bębnić palcami w drewniany słupek.
    - Miałam fantastyczny sen - mruknęłam w odpowiedzi. Podparłam rękę na kolanie i ułożyłam policzek na wyciągniętej dłoni.
    - Ta dziewczyna znowu cię prześladuje? - usłyszałam pytanie przyjaciela.
    - Gorzej - westchnęłam – Samochody.
    Opowiedziałam mu przebieg snu. Zakończyłam przypuszczeniami co do jego prawdziwości.
    Leo przez chwilę milczał.
    - Serio myślisz, że to przydarzyło ci się naprawdę? - w końcu odzyskał głos.
    - Jestem pewna, Leo - odpowiedziałam – Stuprocentowo.
    - To by tłumaczyło twoje śmiertelne przerażenie w obliczu naszego transportu.
    - Wcale nie byłam śmiertelnie... - urwałam - No dobra, byłam - poddałam się i z powrotem oparłam policzek na dłoni.
    - Osiem - odezwał się po chwili Valdez.
    - Co?
    - Daję ósemkę w herosowej skali dziwności - uśmiechnął się lekko.
    - Ładne podsumowanie – mruknęłam.
    Przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało.
    - O czym myślisz? - spytałam, uważnie się mu przyglądając. Mimo że wiedziałam, iż przejął się tym, co mu powiedziałam, miałam też świadomość tego, że myślami jest w innej krainie. W dodatku wnioskując po jego żałosnej minie, równie przyjemnej co moje ostatnie doświadczenia.
    - O niczym szczególnym - posłał mi wątły uśmiech.
    - Serio? - spojrzałam na niego spode łba - Właśnie wystukałeś palcem "przepraszam" - właściwie to pewnie powinnam zastanawiać się, skąd ja w ogóle znam alfabet Morse'a, ale w tamtej chwili nie miało to żadnego znaczenia.
    - Co? Och... - Leo przestał wystukiwać powtarzany w kółko rytm i westchnął ciężko - Powiedzmy, że odwiedziły mnie duchy przeszłości - powiedział po krótkiej pauzie.
    - Mam doświadczenie w przyjmowaniu wizyt duchów - zapewniłam go - Możesz śmiało się wyżalić.
    - Nawet nie wiem czy chcę - odparł, markotnie wzruszając ramionami. Z powrotem oparł się o drewniany słupek i zawiesił wzrok gdzieś daleko.
    Naprawdę pierwszy raz widziałam go w takim stanie, coraz bardziej się niepokoiłam. Szturchnęłam go lekko czubkiem buta.
    - No weź, mi nie powiesz? - zamilkłam na chwilę, po czym podjęłam znowu: - Oddałabym za ciebie życie, Leonie Valdez, a ty nie chcesz...
    Syn Hefajstosa skrzywił się i odwrócił wzrok.
    - Nie mów tak, Lynn.
    Momentalnie przypomniała sobie opowieść o jego mamie i tym samym uświadomiłam sobie własną subtelność.
    Znowu zapadła cisza, aż w końcu przerwałam ją, odważając się zadać do pytanie:
    - Myślisz o swojej mamie? - mój głos był cichszy od szeptu - Leo, przecież ona wcale...
    - Nie o niej - przerwał mi łagodnie - O...O kim innym.
    Chyba po raz tysięczny zapadło między nami milczenie. Nie wiedziałam o co spytać, by dojść do tego co go gryzie i jednocześnie nie zostać znowu Królową Taktu. Wysiliłam swoją pamięć, starając się przypomnieć to, co Nico opowiadał mi o wojnie z Gają. Czy umarł wtedy ktoś ważny dla niego? A może to nie o czyjąś śmierć chodzi?
    - Ja chyba nie powinienem jechać z wami na tę misję - głos Leo wyrwał mnie z zamyślenia.
    - Czy ty chcesz wygrać konkurs na najdurniejsze zdanie roku? - parsknęłam, zanim zdążył wznowić swoje głupie przemyślenia - Skąd w ogóle ten pomysł?
    Chłopak podniósł wzrok i popatrzył na mnie smutno.
    - Nie potrafię nikogo ochronić, Lynn. Jestem beznadziejny.
    Wszystko było nie tak. Leo mówiący, że jest beznadziejny? To tak jakby Miranda przytuliła mnie na przywitanie!
    - Wiesz co Valdez, mam ochotę znowu iść spać. Iść spać z nadzieją, że jak się obudzę, to wróci mój stary Leo.
    Uśmiechnął się tak smutno, że prawie pękło mi serce.
    - Bardzo mi przykro, że jesteś kolejną osobą, którą rozczarowuje - spojrzał mi w oczy - Ale taki właśnie jest ten twój Leo. Beznadziejny.
    Przysięgam, że w tamtej chwili byłam bliska płaczu. Na dźwięk jego ostatnich słów, poczułam jakby coś we mnie umarło.
    - Nawet nie waż się tak mówić - powiedziałam zduszonym tonem, bardzo starając się, żeby mój głos się nie załamał. Jednak przez Leo balansowałam na granicy i wszystko wskazywało na to, że jeszcze chwila i runę w przepaść. I nie dlatego, że mnie zdenerwował czy odstraszył, nic z tych rzeczy. Po prostu łamał mi serce.
    - Kiedy to prawda. Poczekaj chwilę, może jej duch też do ciebie przyjdzie i opowie ci, jak bardzo nawaliłem.
    - Nikomu nie pozwolę tak o tobie mówić, nawet cholernemu duchowi - skrzyżowałam ręce na piersi, głównie po to, żeby ukryć ich drżenie.
    - Nie mówiłabyś tak, gdybyś wiedziała co się wydarzyło - syn Hefajstosa przez cały czas kręcił głową.
    - Powiedz mi, Leo - zażądałam - Powiedz mi, co cię dręczy. Inaczej to nie da mi spokoju. Twoje demony, twoje bezimienne wspomnienia będą nawiedzać również mnie - wiedziałam, że nie gram fair, ale musiałam się dowiedzieć.
    Valdez nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Wpatrywał się w kołyszące się korony drzew i wesoło trzaskające w oddali ognisko. W końcu odwrócił głowę w moją stronę i odezwał się tak cicho, że można by pomylić jego szept z szelestem wiatru.
    - Moje wspomnienia nie są bezimienne. Każde mi imię i już zawsze będzie nosić na sobie znamię mojej głupoty...- urwał, by wziąć głębszy oddech - A moje najgorsze wspomnienia, naznaczona największym znamieniem ma na imię Kalipso. I jego pierwotna posiadaczka nie żyje z mojej winy.
    Myślałam, że złapanie oddechu po mojej szaleńczej jeździe rowerem było trudne. No to właśnie zostałam wyprowadzona z błędu.
    Po usłyszeniu wyznania Leo naprawdę poznałam znaczenie słów "trudności z oddychaniem". Dosłownie czułam, jak coś zaciska mi się na gardle.
    Przecież wiedziałam, że próbowali wyciągnąć Kalipso z wyspy. I faktycznie, przypomniało mi się, że Nico opowiadał, iż to konkretnie Leo próbował.
    Chłopak opuścił głowę z rezygnacją.
    - Opowiedz mi - bardzo chciałam położyć mu rękę na ramieniu - Opowiedz dokładnie co się z nią stało.
    Leo zaprzeczył energicznym ruchem głowy.
    - Nie mogę, rozumiesz? Nie mogę.
    Jego głos drżał i był tak przepełniony cierpieniem, że byłam bliska położenia się na ziemi, zwinięcia w kulkę i rozpoczęcia kariery herosowego głazu rozpaczy. Nie mogłam znieść każdego pojedynczego słowa, które wypowiadał.
    - Leo.. ja...
    - Wróciłem do niej, tak jak obiecałem - zaczął nagle, a ja zamilkłam, przygryzając wargę - Udało mi się. Nawet sobie nie wyobrażasz jaka była szczęśliwa, gdy po tylu latach opuściła wyspę. Byliśmy razem, ja, ona i Festus.
    Zobaczyłam ten obrazek przed oczami. Nie widziałam dokładnych rys twarzy Kalipso, ale to nie ona była tam najważniejsza. Był tam Leo. Szczęśliwy. Z całego serca pragnęłam, żeby był taki teraz. Żeby był taki zawsze.
    Zaryzykowałam i położyłam mu dłoń na ramieniu. Spojrzałam mu w oczu, próbując przekazać, że może mówić dalej. Że może powiedzieć mi wszystko.
    - Pragnęła odwiedzić swoje siostry Hesperydy w ich ogrodzie, więc ją tam zabrałem - głos znowu odmawiał mu posłuszeństwa.
    - Co się tam wydarzyło? - spytałam cichutko.
    Przycisnął palce do oczu i spuścił głowę, cały czas nią potrząsając, jakby nie był w stanie mówić dalej.
    - Mieliśmy tyle planów. Chcieliśmy zwiedzić świat. Było przed nią tyle do zobaczenia. Przecież wcześniej nie miała szansy zaznać normalnego życia, chciałem jej to dać. A skończyło się...
    Leo urwał. Szybkim ruchem ręki przetarł oczy, po czym kontynuował.
    - Ladon... Nie poznał jej. Rzucił się na nią, gdy tylko próbowała go minąć. Festus próbował jej pomóc, ale... - głos mu się załamał, a ja miałam wrażenie, że wraz z moim sercem rozpadam się na miliony drobniutkich kawałeczków, których już nikt nigdy nie pozbiera do kupy i nie przywróci do poprzedniego stanu.
    - Nie udało mu się - dokończył - Mnie też nie - zamknął na chwilę oczy - To był jakiś obłęd, ja po prostu zgłupiałem, Lynn. Rzuciłem się na smoka z gołymi rękami. Pewnie też bym zginął - wzruszył ramionami - Gdyby nie Grover.
    Przeraziło mnie to, z jaką obojętności mówił o utracie życia.
    - Pewnie nimfy dały mu znać, co się dzieje - kontynuował swoją opowieść - Zjawił się w porę i uratował mój nic niewarty tyłek.
    - Przestań Leo, natychmiast przestań - tym razem to ja kręciłam głową.
    - Powinno być zupełnie odwrotnie, wiesz? - gwałtownie odkręcił się do mnie - To ona powinna żyć, zwiedzać świat, zasługiwała na to. Ona, nie ja. Ja nie dotrzymałem słowa, nie mam prawa...
    - Nigdy, nigdy, nigdy nie kończ tego zdania! - złapałam go za ramiona i zmusiłam, żeby patrzył na moją twarz.
    W tamtej chwili nienawidziłam całego świata. Nienawidziłam bogów, ludzi. Straciłam wiarę w naszą misję. No bo po co to wszystko? Po co ratować świat, na którym dobrych ludzi, spotykają takie okropne rzeczy? Po co ci wszyscy wspaniali bogowie i ich moce, skoro i tak są bezradne, bo zawsze znajdzie się jakieś smoczysko, które podepcze twoje marzenia? Miałam w głowie plan odnalezienia Fat i załatwienia ich tak, że ten ich sznureczek wychodziłby im wszystkimi możliwymi otworami. Odpędziłam jednak od siebie te myśli i przez chwilę szukałam właściwych słów:
    - Dotrzymałeś słowa, okay? Zrobiłeś to. Wróciłeś po nią. Nie mogłeś przewiedzieć tego, co się tam wydarzyło Przestań się obwiniać, bo to tak jakbyś... Jakbyś obwiniał mnie. Jesteśmy teraz... zespołem - słowo "zespół" nie do końca odzwierciedlało to, co czułam, ale nie mogłam znaleźć lepszego określenia - Każde słowo, którym przeklinasz siebie, odczuwam też ja. Potrzebuję cię, Leo. Naprawdę. Nie zawiodłeś wtedy i nie zawiedziesz teraz. Rozumiesz co do ciebie mówię?
    Nie odpowiedział. Zamknął oczy, a po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. Czułam, że moje oczy też zaczynają wilgotnieć. Myślę, że płacz jest jedynym sposobem, by mówić, kiedy nasze usta nie są już w stanie wyjaśnić jak bardzo mamy złamane serce.
    - Leo, proszę, nie płacz - wykrztusiłam - Nie zostawiaj mnie...
    Opuścił ramiona. Siedział tak z zawieszoną głową, zamkniętymi oczami, a druga łza staczała się powoli po jego twarzy.
    Potrząsnęłam nim delikatnie.
    - Leo... Leo, proszę... Leo...
    Powtarzałam jego imię jak jakąś magiczną formułkę, jakby to właśnie ono miało przywrócić wszystko do odpowiedniego stanu rzeczy. Jakby mogło przywrócić życie Kalipso, naprawić Festusa, uczynić syna Hefajstosa szczęśliwym. Jakby mogło cofnąć czas.
    Poczułam jak Leo lekko bezwładnieje w moim uścisku. Z początku przeraziłam się jeszcze bardziej, ale wtedy chłopak kuląc się w sobie, ułożył tułów na moich kolanach. Pochyliłam się do przodu, obejmując go i przyciskając czoło do jego pleców.
    - Nie chcę cię zawieść, Lynn - usłyszałam jego szept - Nie chcę być była kolejną osobą, którą skrzywdzę, rozczaruję, zawiodę czy...
    - Och, zamknij się - mruknęłam - Nigdy mnie nie zawiedziesz, póki mnie nie zostawisz, rozumiesz? Potrzebuję mojego Leo, z jego beznadziejnymi żartami i okropnymi wynalazkami. Potrzebuję prawdziwego Leo. Nie zawiedziesz mnie, tylko bądź ze mną, dobrze?

środa, 28 stycznia 2015

Korzystając z dobroci Apollina

Dobry wieczór wszystkim! :)
Niestety nie przychodzę tutaj jeszcze z rozdziałem, ale z zapewnieniem, że wydarzy się to już niebawem!
Jak można wywnioskować z tytułu, Apollo ostatnio ma chyba jakieś lepsze dni i nam sprzyja :) Pisanie idzie pełną parą, nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielką sprawia nam to radość! Myślę, że uporałyśmy się już ze wszystkimi problemami, a przede wszystkim z brakiem weny. Dzięki przewrotności wujcia Ricka, ukazanej w Krwi Olimpu, musiałyśmy przeprowadzić kilka... cóż, gruntownych zmian w fabule. Zajęło nam to trochę, ale jesteśmy już na ostatniej prostej do oddania rozdział XVII w Wasze ręce (:
Jako dowód sprzyjających nam wiatrów, przynoszę Wam rysunek autorska naszej Lydii, który jest zapowiedzią najbliższego rozdziału.
Osobiście jestem w nim zakochana, w nim jak i w całej tej scenie. Obie jesteśmy z niej strasznie zadowolone, więc mamy ogromną nadzieję, że Wam również się spodoba!

Tym, którzy podzielają mój los, nieuchronnego ponownego przestawiania się na czas szkolny, życzę miłego spędzenia resztek ferii (mazowieckie nie pozdrawia ;-;), a tym, którzy mają je jeszcze przed sobą, życzę wypoczynku i dobrej pogody, 
do napisania wkrótce! :)

Kath.