Prace występują chronologicznie, zaczynając od tej, która przyszła jako pierwsza (:
Prace Sophie:
Wersja 1
Nad Obozem Herosów wstał nowy dzień.
Pierwsze promienie słońca odbijały się w kroplach rosy.
- Lynn! Wstawaaaaaj! - radosny głos chłopaka
usłyszeli chyba wszyscy młodzi półbogowie. - No, rusz się, leniu!
Dziewczyna wbiła twarz w poduszkę,
przysięgając na hełm Hadesa, że zamorduje niepoprawnego syna Hypnosa, zanim
ktokolwiek inny sięgnie po broń. Zamknęła oczy, licząc na to, że ponownie
zaśnie, a gdy już głos chłopaka ucichł, odetchnęła z ulgą. Jednak po chwili
rozległo się natarczywe walenie w drzwi.
Otworzyły się i syn Hypnosa w tej
samej chwili został potraktowany spryskiwaczem z zimną wodą.
- Czego? - ziewnęła dziewczyna, targając sobie
włosy. - Co cię, draniu, podkusiło, żeby budzić mnie o... która jest?
- Dziewiąta rano, moje ty promienne słoneczko
- zaśmiał się chłopak, ukazując komplet lśniących zdrowych zębów.
- Zabiję cię, Drake, przysięgam na litość
boską, zamorduję cię.
- Tak, tak, ja też cię kocham, ale rusz swoje
przecudne cztery litery i chodź szybko, Chejron zwołał zebranie pod Wielkim
Domem - wykrztusił na jednym oddechu syn Hypnosa, podskakując w miejscu.
Zdawało się, że wyszedł by z podekscytowania z własnej skóry, gdyby mógł, więc
Lynnette westchnęła zrezygnowana i zatrzasnęła drzwi. W kilka minut ubrała się
w pomarańczową koszulkę z napisem "Obóz Herosów" oraz wytarte dżinsy
i przygładziła włosy wodą, po czym wyszła przed Trzynastkę. Zanim zdążyła
choćby mrugnąć, Drake złapał ją za rękę i szarpnął w stronę Wielkiego Domu.
- Ej, czemu nie ma śniadania? - usłyszeli marudny
głos, gdy tylko stanęli wśród zgromadzonych herosów.
- Bo są rzeczy ważne i ważniejsze, Valdez -
odparła mu wyraźnie zirytowana dziewczyna. - Twój żołądek nie zalicza się do
żadnej z tych kategorii. A teraz milcz.
Lynn i Drake stanęli między Mirandą
oraz Leonem. Syn Hypnosa zagapił się na córkę Nyks. "Normalka",
pomyślała Lynnette wspinając się na palce, żeby zobaczyć coś ponad głowami
tłumu.
- Herosi, dzisiaj mamy zaszczyt panią
porucznik Łowczyń - powiedział Chejron, domyślając się, że wszyscy już są.
Przebierał nerwowo kopytami, co wskazywało na to, że jest zaniepokojony. - Do
naszego Obozu przybyła Thalia z kilkoma Łowczyniami.
Jęk, który wydobył się z gardła Lynn
było słychać w całym Obozie. Leo sprzedał jej kuksańca w żebra.
"Łowczynie, bomba... zabiję wszystkie w czasie bitwy o sztandar",
warknęła w myślach córka Hadesa.
- Ekhm... - zakasłał Chejron. - Tak jak
mówiłem, przybyła Thalia, ponieważ ma ogromną prośbę w imieniu Artemidy do was,
herosi. Do WSZYSTKICH - na ostatnie słowo położył szczególny nacisk, więc Drake
nachylił się do Lynn i szepnął jej na ucho.
- To do ciebie, Lynn.
- Zamknij się - warknęła niezadowolona.
Miranda zerknęła na nią i uśmiechnęła się półgębkiem.
- Herosi - odezwała się Thalia. Szum głosów
natychmiast zaginął w przejmujacej ciszy. - Obóz powstał, abyście wszyscy mogli
się w nim schronić oraz doskonalić swoje umiejętności. Pani Artemida pragnie,
żeby dołączył do was jej podopieczny.
- Niedoczekanie twoje - burknęła Lynnette,
krzyżując ramiona na piersi. - Jeszcze nam tu Łowczyni brakowało.
- Montrose, jesteś na serio głupia - parsknęła
zimnym głosem Robyn, stojąca kilka rzędów przed adresatem swoich słów. -
Przecież powiedziała "podopieczny", a nie "podopieczna".
- Owszem - wcięła się Miranda zjadliwym tonem,
postępując krok do przodu. - Ale pamiętaj, że Artemida nie znosi mężczyzn,
więc...
Nie skończyła zdania, ponieważ z
grupy Łowczyń wystąpił na oko siedemnastoletni chłopak. Wśród półbogiń rozeszło
się chóralne westchnienie, któremu uległa nawet Miranda. Twarz chłopaka
wyglądała na zrobioną z porcelany, nie miała żadnej skazy, była blada, prawie
biała. Okalały ją niesforne kosmyki czarnych włosów, opadających na czoło.
Podopieczny Artemidy był ubrany w czarny, wyglądający na stary, T-shirt z
kilkoma dziurami, przywodzącymi na myśl cięcia nożem lub pazurami drapieżników,
oraz szare spodnie moro. Na nie miał naciągnięty glany prawie do kolan. Z ucha
zwisał mu kieł wilka. Jednak to jego oczy najbardziej zadziwili herosów - lewe
było złote, prawe srebrne. Wyglądało to trochę grosetkowo i strasznie, ale
smutek, który Lynn zobaczyła w tych oczach uspokoił ją. Przywodził na myśl
zwierzę zapędzone w kozi róg.
- To Ekayon - przedstawiła go Thalia. -
Niestety okoliczności nie pozwalają mu zostać wśród Łowczyń, więc poprosiłam
Chejrona, aby mógł zamieszkać w Obozie Herosów. Ale jeśli ktoś ma coś przeciw,
wysłucham go.
Lodowaty wzrok dziewczyny przebiegł
po półbogach, zatrzymując się na Lynette, zupełnie jakby Thalia usłyszała jej
poprzednią wypowiedź. Choć mózg córki Hadesa wolał, aby wyraziła sprzeciw, nie
zdołała wydusić z siebie słowa. Wciąż przyglądała się chłopakowi zaintrygowana.
- A więc dobrze - zgodził się Chejron. -
Ekayon pozostanie z nami tak długo, jak sobie tego zażyczy Artemida.
- Dziękuję, Chejronie. Łowczynie, opuszczamy
Obóz.
Łowczynie pobiegły do bramy. Przy
Ekayonie pozostała tylko Thalia, szepcząc mu coś na ucho. Pokiwał głową i
ścisnął delikatnie jej dłoń. Córka Zeusa uśmiechnęła się lekko i skoczyła za
towarzyszkami.
- Herosi! Aby powitać naszego nowego
przyjaciela urządzimy polowanie na sztandar.
- Chyba bitwę o sztandar - poprawił go Leo.
- Nie, panie Valdez. Polowanie. Zostaniecie
podzieleni na kilka małych, pięcio- lub sześcioosobowych, drużyn wedle waszego
uznania. Każda z drużyn będzie miała za zadanie zdobyć sztandar w barwie swojej
drużyny, który zostanie ukryty w lesie. Zwycięzcy oraz ich domki zostaną
zwolnieni z obowiązku sprzątania w domkach, a przegrani niestety będą dodatkowo
obciążeni tymże obowiązkiem. Zabawa zacznie się o zachodzie słońca, więc macie
dużo czasu, aby dobrać się w drużyny. Proszę, aby ktoś zajął się Ekayonem. A
teraz zapraszam do pawilonu jadalnego na śniadanie.
Herosi powoli się rozeszli. Drake
natychmiast objął Mirandę i Lynn ramionami, wołając, że będą należeć do jego
drużyny. Leon skoczył na nich od tyłu, śmiejąc się jak wariat.
- Nikt nam nie podskoczy! Pokonamy każdego. A
teraz chodźmy po nowego, żeby nie stał jak ostatnia sierotki.
Złapał przyjaciół za ręce i
pociągnął w stronę Ekayona, który zwrócił ku nim głowę. Cofnął się krok, żeby
syn Hefajstosa na niego nie wpadł.
- Jesteś Leon? - uśmiechnął się krzywo. -
Słyszałem cię. Thalia miała rację, że nie powinienem brać cię zbyt serio.
- Słyszeliście - zaśmiał się wariacko. -
Zastępca Artemidy o mnie plotkowała z naszym nowym kumplami.
- Raczej przed tobą ostrzegała - stwierdziła
Miranda mniej złośliwie niż zwykle.
- Jak się do ciebie zwracać? - spytał Drake. -
Ekayon jest trochę za długie, nie sądzisz? Mówić ci Eki? A może Yon?
- Trochę japońsko brzmi - stwierdziła Lynn
wesoło.
- Thalia nazywa mnie Aki. Też twierdzi, że
Ekayon jest nie praktyczne.
- Chodźcie coś wszamać - rzucił Leo,
wyciągając ze swojego pasa na narzędzia kilka śrubek. - Aki, dołączysz do
naszej drużyny w polowaniu na sztandar?
Chłopak zdziwił się, ale skinął
głową. Energia, roznosząca Valdeza, sprawiała, że czuł się jak w wirze.
Wszystko się kręciło, jakby ruchy Leona były tak gwałtowne, aby wytworzyć
mocniejsze podmuchy powietrza. Poszedł za nowymi znajomymi do pawilonu na
śniadanie. Samotnie usiadł przy stoliku domku Artemidy, gdzie zawsze siadały
Łowczynie.
Wszyscy obozowicze zerkali na niego
z niepokojem, jakby miał się na nich rzucić. Obok siebie położył swoją broń -
srebrne łuk i strzały takie jak mają Łowczynie oraz miecz ze stygijskiej stali.
Na jego widok Lynn oraz Nico zdziwili się, lecz żadne z nich nic nie
powiedziało. Zastanawiali się w milczeniu, skąd
chłopak go ma. Gdy wszyscy wstali, aby złożyć ofiarę swoim boskim
rodzicom, Aki nie ruszył się z miejsca. Zapatrzył się w jedzenie.
Po śniadaniu Leo, Lynnette oraz
Drake poszli na ściankę wspinaczkową. Stanęli pod nią i spojrzeli w górę. Lynn
ruszyła pierwsza. Na początku było łatwo, lecz już po kilku metrach z
niewielkich dziur, zaczęła strzleać lawa. Leo wskoczył na ściankę chwilę
później, Drake n końcu. Wdrapywali się na górę, utrzymując równy oddech.
- Ej, jak myślicie, czemu Artemida upodobała
sobie tego gościa? - zagadał Drake. - Przecież ona podobno nienawidzi mężczyzn.
- Może któraś z jej pupilek się w nim
zakochała? - podsunął Leo, ocierając pot z czoła.
- Głąb z ciebie, Valdez - rozległ się z ziemi
ociekający jadem głos Robyn. Lynn zsunęła się metr w dół, przeklinając córkę
Nemezis. - Gdybyś znał mitologię choć trochę, wiedziałbyś, że za zakochanie się
w mężczyźnie, Łowczynie były karane. Jednym z przykładów jest taka Kallisto,
kochanka Zeusa.
- Jeśli przyszłaś się wymądrzać, to lepiej
zjeżdżaj - warknęła Lynn, wyprzedzając Leona oraz Drake'a na ściance.
- Bo co, Montrose?
- Bo cię poszczuję szkieletami.
- Przyszłam, bo usłyszałam waszą rozmowę -
zignorowała ją Robyn. - Jedyny chłopak w orszaku Artemidy może oznaczać tylko
syna bogini...
- Jesteś chyba mocno niedoinformowana, córki
Nemezis - przerwał jej głos tak lodowaty, że Lynn pomyślała przez chwilę, że
lawa w ściance zamarznie. - Nie pouczaj nikogo, jeśli sama nie znasz
podstawowych informacji.
Za dziewczyną pojawił się Ekayon ze
zmrużonymi oczami. Odwróciła się zaskoczona, a Lynn będąca już prawie na
szczycie z zimną satysfakcją zauważyła na jej twarzy cień strachu.
- Ja... nie zauważyłam cię. Nie miałam nic
złego na myśli...
- Zjeżdżaj, niech cię nie widzę.
- A jak nie, to co? - Robyn bardzo szybko
odzyskała animusz.
- Uwaga, leci! - zawołał Drake. Aki i Robyn
podnieśli głowy dokładnie w momencie, w którym syn Hypnosa kopnął lekko Leona w
plecy, a ten spadł prosto na zaskoczoną Robyn. Aki zdążył odskoczyć, ale nie
powstrzymał cichego wybuchu śmiechu. Zdjął Valdeza z córki Nemezis, bo
dostrzegł ruch jej ręki w stronę noża przy pasie. Zerwała się na nogi i
skoczyła w kierunku chłopców. Jej ostrze śmignęło koło nosa Leona, na co Lynn
wrzasnęła wściekła. Ona i Drake oglądali tę scenę ze szczytu ścianki. Poleciały
iskry, gdy nóż Robyn zderzył się z czarną stałą sztyletu Akiego. W mgnieniu oka
dziewczyna wylądowała na ziemi, a Ekayon schował broń do buta.
- Do wieczora, Robyn - powiedział uprzejmym
głosem.
- Szybszy niż błyskawica! - zawołała
triumfalnie Lynn, zeskakując ze ścianki.
- Szybszy niż Arion! - zaśmiał się Leo, łapiąc
ją, żeby się nie zabiła.
- Szybszy niż wiatr! - dorzucił Drake.
- Szybszy niż moje strzały - dopowiedziała
Miranda, mijając odchodzącą Robyn.
- To dobrze się złożyło, że jestem w waszej
drużynie - uśmiechnął się krzywo Aki.
Pod wieczór wszyscy zebrali się pod
Wielkim Domem, gdzie Chejron objaśniał zasady gry, dokładnie takie same jak
przy każdej bitwie o sztandar. Uśmiechnął się słysząc, że Ekayon znalazł sobie
drużynę. On, Lynn, Leo, Miranda, Drake oraz Nico tworzyli grupę zieloną. Robyn
należała do drużyny fioletowej. Zawody rozpoczęły się równo o siódmej, gdy
zaszło słońce.
- Gra toczy się na terenie całego lasu.
Dozwolone są wszystkie przedmioty magiczne. Można przeszkadzać pozostałym
drużynom. Jeśli znajdziecie inny sztandar możecie go przenieść. Jeńców nie
można wiązać, ani kneblować, dozwolone jest tylko rozbrajanie. Zabijanie i
stałe uszkadzanie ciała także jest zakazane. Ja jestem sędzią i lekarzem
polowym. Do broni!
Wszystkie drużyny wpadły w las,
wypatrując swoich barw wsród ciemności i drzew. Nico opracował strategię dla
grupy zielonej. Miranda, Aki oraz Lynnette dostali za zadanie szukać sztandaru
swojej drużyny, ponieważ ich oczy były najlepiej przystosowane do widzenia w
ciemnościach, zaś Drake, Leo i Nico mieli przeszkadzać innym. Rozdzielili się.
- Nico, czy to dobry pomysł posyłać twoją
siostrę razem z Mirandą? - spytał Leo, rozpalając na dłoni kulę ognia. - Wiesz,
one niezbyt się dogadują.
- Zdziwłbyś się, Leo - uśmiechnął się di
Angelo, prowadząc kolegów przez las. - Jeśli łączy je wspólny interes, to
potrafią zawiesić broń i na chwilę przestać się sprzeczać. Plus jest z nimi
Aki. On wygląda na osobę, która im na to nie pozwoli.
- Ma rację - powiedział beztrosko Drake,
przymykając sennie oczy. - Chociaż żałuję, że nie mogłem pójść z Mirandą. Może
potrzebować mojej pomocy.
- Niepoprawny Casanova - zachichotał Leo.
Poszli dalej. Spotykali drużyny,
szukające swoich sztandarów. Zajmował się nimi Drake, używając swojej mocy
wpływania na ludzkie umysły i pokazywał im sztandary gdzieś między drzewami. W
kilka minut natrafili na trzy sztandary, lecz żadnym się zainteresowali.
Szukali tylko fioletowego, który znaleźli bardzo późno. Według Nika było około
drugiej w nocy. Usta Leona rozciągnęły się w szerokim uśmiechu zadowolenia.
Drake chwycił drzewce sztandaru i pobiegł w las, aby go głęboko ukryć. Leo
podzielał tę radość, lecz Nico zacisnął usta w wąską kreskę. Cicho podszedł do
towarzyszy i położył dłoń na ramieniu Drake'a.
- Och, bogowie! Nico, nie skradaj się jak
jakiś duch - zawołał cicho wystraszony. - O co chodzi?
- To dziwne, że Robyn i jej grupa tu nie
dotarli. Myślę, że już by dawno go znaleźli.
- Co sugerujesz?
- Że celem Robyn nie jest sztandar, tylko
Lynnette, Miranda i Aki.
Chłopcy spojrzeli po sobie, wrzucili
sztandar w krzaki i pobiegli szukać drugiej połowy drużyny.
Lynn spokojnie szła za Akim i
Mirandą, którzy prowadzili poszukiwania sztandaru. Widzieli więcej pośród
ciemności, chociaż Lynnette nie do końca wiedziała, jakim cudem Ekayon ma taką
zdolność. Zbliżyła się do niego.
- Hej, powiedz mi, jak to jest, że wszystko
widzisz?
- Mam dar... - powiedział, unosząc kąciki ust.
- Artemida twierdzi, że to był dar od Nyks na przebłaganie Zeusa.
Miranda parsknęła.
- Moja matka miała by kogoś przepraszać? Chyba
w snach - stwierdziła dumnym tonem.
- Być może, nie wiem. Tak powiedziała pani
Artemida - wzruszył ramionami. - Z jej opowieści wynika, że dostałem dar od
każdego z Olimpijczyków i ewentualnie od któregoś z pomniejszych bóstw. Wątpię
w to... nie umiem układać poezji, czy śpiewać jak Apollo.
- On też nie, zapewniam - powiedziała Miranda,
krzywiąc się jakby kiedyś widziała występ Apolla lub przynajmniej słuchała
opowieści kogoś, kto to przeżył.
- Thalia mówi to samo.
- Czy wszystko, co wiesz, opiera się na
opowieściach i twierdzeniach innych? - wyskoczyła z pytaniem Lynn,
przekrzywiając głowę. Aki spojrzał na nią.
- Wyglądasz jak mały szczeniak - stwierdził. -
Tak, większość mojej wiedzy pochodzi od pani Artemidy lub innych Łowczyń.
- Jesteś Łowcą? - zdziwiła się Miranda,
zatrzymując się na chwilę.
- Nie... Thalia, mimo że mnie lubi, uznała, że
nadanie mi tego tytułu byłoby zaprzeczeniem starożytnym prawom. Dlatego jestem
Myśliwym. Na cześć Oriona, jedynego mężczyzny, którego kochała pani Artemida.
- Ile masz lat?
- Siedemnaście... chyba. Wydaje mi się, że
przeżyłem na świecie tylko rok i to jako ktoś inny. Niewiele mam wspomnień. A
wy strasznie dużo pytań zadajecie, zamiast skupić się na celu. Serio aż tak
bardzo chcecie sprzątać domek Robyn?
Obie dziewczyny spojrzały na siebie
i potrząsnęły głowami, ruszając dalej.
Po kilku godzinach zobaczyli
wreszcie zielony sztandar i rzucili się ku niemu. Jednak w ostatniej chwili Aki
zatrzymał towarzyszki metr od celu. Zerknęły na niego zdziwione i w tym samym
momencie on wyciągnął miecz, przyjmując pozycję do obrony. Lynnette zerwała
swój naszyjnik, który natychmiast zmienił się w klingę, zaś Miranda nałożyła
strzałę na cięciwę. Zza drzewa wyszła Robyn, a za nią jej drużyna.
- No, proszę... trzy gołąbki się zgubiły - zaśmiała
się złośliwie, wcale nie przejmując się grotem strzały wycelowanym prosto w jej
czoło. Wyciągnęła zielony sztandar z ziemi i podała go kumplowi z drużyny. -
Wrzuć go do rzeki, niech sobie popłynie z prądem. A ja się zabawię.
- Podła jędza - syknęła Lynn, przesuwając się
krok do przodu. - To oszustwo.
- Mogę utrudniać wam zadanie i mogę was wziąć
na zakładników... chociaż może "przypadkiem" was trochę drasnę.
- Podejdź to poznasz smak stygiskiego żelaza -
warknął Aki, zastępując drogę Lynnette.
- Brać ich!
Drużyna Robyn składała się w trzech
synów Aresa, którzy posłusznie zaatakowali. Jeden poległ natychmiast, powalony
przez Akiego. Drugi i trzeci zaatakowali dziewczyny, lecz i im niewiele z tego
wyszło. Metr od Lynn pojawił się znikąd Nico, celując ostrzem miecza w pierś
jednego z napastników, a w jego oczach płonął ogień. Drugi naprawdę zapłonął -
Leo z daleka cisnął w niego kulą ognia i podpalił mu spodnie. Robyn stała jak
zamurowana, wpatrując się w coś między drzewami. Ruszyła przed siebie, ignorując
krzyki towarzyszy trzymanych w szachu przez Nika oraz Ekayona. Była zauroczona,
co skończyło się tym, że wpadła na skałę i rozbiła sobie głowę. W tym momencie
na polankę wbiegł Drake.
- Spóźniłem się? - wydyszał, opierając dłonie
na kolanach.
- Minutę wcześniej by nie zaszkodziło -
rzuciła Miranda, a on natychmiast stanął na baczność i przybrał minę winowajcy.
- Przepraszam, musiałem się zatrzymać.
Wytworzenie obrazu sztandaru po raz kolejny w ciągu kilku godzin, zajął mi
więcej niż zwykle, ale spoko, już jest dobrze - uśmiechnął się dumnie. - A! No
i złapałem jednego kolesia jak niósł TO do rzeki.
Zamachał zielonym sztandarem. Lynn i
Leo rzucili się na niego ściskając go tak mocno, że twarz mu zsiniała.
- Brawo, bohaterze! - zawołała dziewczyna,
całując go w policzek.
- Robyn dostąpi niezwykłego zaszczytu
posprzątania pod twoim łóżkiem - zaśmiał się Leo.
Nico spojrzał na Akiego, który
uśmiechał się lekko. Rozległ się dźwięk kończący grę. Chłopcy opuścili broń i
uścisnęli sobie dłonie. Nabiegł Chejron, a wraz z nim kilku satyrów, którzy
wzięli Robyn i jej kolegów z drużyny do skrzydła szpitalnego. Centaur
uśmiechnął się do grupy zielonej, każąc im iść już spać, bo jutro rano ma odbyć
się uroczyste przedstawienie zwycięzców.
Lynn weszła do Trzynastki i
natychmiast padła na łóżko, chrapiąc cicho, a śniły jej się wilki.
Wersja 2
Na
środku drogi stał chłopak. Lynn pomyślała, że jest przerażający. Miał półdługie czarne jak smoła włosy,
cieniowane tak, że ładnie okalały mu twarz. Szczerze powiedziawszy - bladą jak śmierć
twarz. Miał lekko skośne oczy w kolorze... no właśnie! Jakim? Ni to szary, ni
to czarny, ni pomarańczowy. Mieniły się jak szkiełka w kalejdoskopie, zmieniając
swój kolor jakieś milion razy na sekundę. Ale chyba najczęściej były onyskowe.
Błyszczały groźnie. Równie złowrogo lśniła w słońcu czarna klinga miecza w
dłoni chłopaka. Chłopak stał jakgdyby nigdy nic, ignorując przejeżdżające obok
niego samochody. Zrobił w krok w stronę grupki herosów.
- Glany! On ma na sobie glany! Jakby komuś
sprzedał kopa, to cześć i czołem, do ziemi! - mruknęła podburzona Lynnette do
Drake'a, który przełknął głośno ślinę ze zdenerwowania.
Buty miał naciągnięte na mocno
poobcierane spodnie moro w szarym odcieniu. Do tego czarny T-shirt i czarna
motocyklówka ze srebrnymi ćwiekami na kołnierzu. Dłonie miał w rękawiczkach bez
palców. Był wysoki i szczupły, ale widać było jego ładnie zarysowane mięśnie. W
uchu miał kieł, a na szyi wisiorek, którego Lynn nie widziała, bo był ukryty
pod koszulką. Dostrzegła tylko srebrny łańcuszek. Poza mieczem w ręce chłopak
miał na plecach srebrny łuk i strzały oraz plecak, bardzo podobne do tych,
które noszą Łowczynie. Do paska przypiął sobie też kilka sztyletów.
"Bogowie! Ciekawe, czy po kieszeniach chowa granaty, albo takie tam
inne", pomyślał Leo, zaciskając dłonie na młotku, który jako pierwszy
wpadł mu w ręce, gdy sięgnął po broń do swojego magicznego pasa na narzędzia.
Chłopak nie wyglądał na przyjaznego. Jego tajemniczy wygląd podkreślała srebrna
jak światło księżyca bandana zawiązana na czole i włosach.
Przeszedł przez ulicę i podszedł do
herosów.
- K-kim jesteś? - głos Lynnette zdarżał, gdy
się odezwała. Nigdy wcześniej nie poczuła takiego strachu.
- A co cię to? - warknął brunet nieprzyjaznym
tonem. Lynn poczerwieniała na twarzy ze złości, powstrzymując się od sięgnięcia
po miecz. Leo wybuchł niekontrolowanym śmiechem, Drake też się prawie popłakał
na ten cenny i niezapomniany widok. W kalejdoskopowych oczach nieznajomego błysnęło
rozbawienie. - Jestem Ekayon - dodał.
- Ekhm, ekhm... - zakasłał Valdez, próbując
się opanować. Kiepsko mu wychodziło, więc odszedł na chwilę od przyjaciół.
- Wybacz mu, jest trochę niedorozwinięty -
zażartowała Lynn, próbując rozluźnić atmosferę. Ekayon uniósł brwi, ale się nie
uśmiechnął. - Pff... burak i kapar zgniły - mruknęła pod nosem.
- Hm... wołajcie swojego kumpla, tu nie jest
bezpiecznie - rozkazał Ekayon, znikając między drzewami. Drake zaniemówił. Nie
potrafił opisać, co się właśnie wydarzyło. Spotkali dziwnego chłopaka, który od
razu zaczął nimi dyrygować jak lider drużyny. Lynnette widocznie działało to na
nerwy. Leo wrócił po chwili i podążył za nieznajomym, a za nim pozostała
dwójka.
Usiedli na jakiejś polance, a nad
nimi zbierały się burzowe chmury.
- Dobraaa... Ekayon... może zacznijmy od tego,
że twoje imię jest za długie i przydałoby się je jakoś skrócić - oznajmił
wesoło Leo, wyciągając z plecaka kanapkę. Wgryzł się w nią i zamruczał z
radości. - Co powiesz na Akiego?
- Niech ci będzie, tylko nie gadaj z pełną
buzią - powiedział zdegustowany brunet.
Leo przełknął to, co akurat miał w
ustach, uśmiechając się przepraszająco.
- Więc, Aki... - odezwała się Lynn. - Ten
półboski półgłówek, który je, jakby go w domu nie karmili, a wierz mi, je
więcej niższych obozowicze razem wzięci, to Leo Valdez, syn Hefajstosa. Ta
Śpiąca Królewna, właśnie ucinająca sobie popołudniową drzemkę, to Drake
Sherman, syn Hypnosa. Jak znasz jakiś skuteczny sposób, żeby go obudzić, to wał
śmiało.
Aki uśmiechnął się krzywo i nachylił
do chłopaka. Wsadził palec do ust, obślinił go, a następnie wetknął do ucha
Drake'a, który z krzykiem zaskoczenia i oburzenia podskoczył całkiem
rozbudzony. Leo oraz Lynn zmusili wybuch śmiechu na widok jego zdezorientowanej
miny, a Ekayon wrócił na swoje miejsce.
- Sprawdzony sposób prosto z liceum -
powiedział beznamiętnie.
- Niezły - zaśmiał się Leo, waląc Drake'a po
plecach. - Wracając do tematu, ta przemiła osóbka, która nas przedstawiła to
nasz najjaśniejszy promyczek słońca, Lynnette Montrose, córka Hadesa i wnuczka
Nemezis.
- Uważaj sobie, Valdez - mruknęła Lynn,
pokazując mu język. - Tak więc już nas trochę poznałeś. My poza imieniem nie
wiemy o tobie nic. Czyim jesteś dzieckiem?
- Nie wiem, nikt mnie nie uznał - odparł Aki,
wzruszając ramionami. - Do niedawna żyłem całkiem spokojnie w rodzinie
zastępczej w Finlandii, aż pewnego dnia obudziłem się, a obok łóżka stały te
rzeczy... - ogarnął dłonią swój ekwipunek. - ... a z nimi mała kartka,
wyjaśniająca, kim jestem i że mam wyruszyć na misję, aby spotkać innych
podobnych do mnie.
- Proszę bardzo, oto jesteśmy - uśmiechnęła
się dziewczyna, rozkładając teatralnie ręce. - I potrzebujemy pomocy w
znalezieniu przyjaciół. Percy'ego Jacksona, Annabeth Chase i Mirandy oraz grupy
Łowczyń, bo ich tak jakby zgubiliśmy.
- Wytropię ich, tylko muszę znać zapach
przynajmniej jednego z nich. Macie coś, co do nich należy?
- Ja mam - oznajmił Leo, rzucając się do
plecaka. - Ann nie wzięła swojej bejsbolówki, stwierdziłem, że może się jej
przydać.
- Ile masz lat? - zainteresował się Drake, gdy
Leon podawał brunetowi czapkę z daszkiem, należącą do córki Ateny.
- Siedemnaście.
- Wow! - zagwizdał z podziwem Leo. - Niewielu
tylu dożywa.
- Podobno to dlatego, że mieszkałem na wsi, a
moi rodzice hodowali wszystkie te zwierzęta. Tak było napisane w liście. Ich
zapach skutecznie maskował mój.
- No to świetnie. Szkoda tylko, że nie wiesz,
kto jest twoim boskim rodzicem - stwierdziła Lynnette, kiwając głową.
- Ja nie żałuję, nie potrzebne mi to do
szczęścia - wzruszył ramionami brunet.
- Czemu? - zdziwił się Drake, drapiąc się w
głowę. - Nie wkurza cię to, że nikt się do ciebie nie przyznał?
- Nie, póki nie znam swojego boskiego rodzica,
jest tak, jakbym go nie miał. Kilka lat mieszkałem w sierocińcu i tam nauczyłem
się, że lepiej nie mieć rodziny, niż mieć taką, która ma cię w dupie.
Po jego słowach zapadło milczenie.
Nikt nie ważył się odezwać, ponieważ oczy Akiego zabłysły groźnie. Przyniosły
Lynn na myśl oczy dzikiego zwierzęcia. Dłuższą chwilę panowało niezmącona
cisza, którą przerwał deszcz. Kiedy pierwsze krople spadły na trawę, Ekayon
wstał i kiwnął na pozostałych głową.
- Zbieramy się. Trzeba znaleźć waszych
przyjaciół nim potwory to zrobią. A są blisko.
- Potwory, czy przyjaciele? - spytał Leo,
przełykając ślinę.
- Jedno i drugie - chłopak zaciągnął się
zapachem czapki Annabeth, po czym zaczął węszyć jak pies. - Wasi kumple są dwa
kilometry stąd na zachód. Mają postój. Potwory zbliżają się od południa. Idą
bardzo szybko. Nie unikniemy starcia, ale możemy spróbować dotrzeć do wsparcia.
- Niezły nos - pochwalił go Drake. - A umiesz
rozpoznać, z czym będziemy walczyć?
Aki skinął głową, wciągając
powietrze.
- Sześć gryfów, trzy cyklopy, kilka empuz... -
zawiesił głos. - I lew nemejski. Biegiem!
Tego rozkazu nie musiał powtarzać.
Cała trójka zerwała się na nogi i rzuciła się za nim biegiem. Mimo
nieodpowiedniej sytuacji do prowadzenia obserwacji, Lynn zauważyła, że Ekayon
porusza się zgrabnie i zwinnie, jak polujący drapieżnik.
Gdy usłyszeli głosy przyjaciół,
cyklopi byli tuż-tuż, a gryfy raz po raz pikowały z nieba. Herosi wypadli z
lasu na polanę, prosto w ognisko (w przypadku Leona - dosłownie). Łowczyń
nigdzie nie było widać.
- Do broni! - zawołał Aki i w tym samym momencie
na polanę wpadli przeciwnicy. - Jackson! Sherman! Zajmijcie się cyklopami!
Miranda, zestrzel gryfy! Chase, pomóż Montrose z empuzami! A ty, Valdez, do
mnie! Zabawimy się z lwem!
- Tak jest, generale! - zasalutował Leo,
stając u jego boku. Aki wywrócił kalejdoskopowymi oczami, w których pojawiła
się wściekłość. "Brak mu poczucia humoru, chociaż z kolei Valdezowi brak
wyczucia", pomyślał Drake, stając obok Percy'ego.
Walczyli z potworami długo.
Wykonywali uniki i natarcia, aż niebo zaczęło szarzeć, a potem zrobiło się
błękitne. Wszyscy padali na twarze, opierając się ostatnimi siłami, ale potwory
nie wyglądały na zmęczone. W ciągu tych kilku godzin udało im się pozbyć
jedynie empuz i gryfów.
- Zostały nam dwa śmierdzące cyklopy i lew
nemejski! - zawołała Miranda, zestrzeliwując ostatniego gryfa. Ekayon zatoczył
się lekko na Leona, który go potrzymał. Krew z zadrapanej piersi bruneta kapała
na trawę sporymi kroplami. Annabeth i Lynn wycofały się do Percy'ego oraz
Drake'a, który miał zwichnięty bark. Cyklop chwycił go w pół i rzucił o drzewo,
pod którym stała Miranda. Złapała blondyna nim upadł na ziemię, po czym
posadziła go i stanęła przed nim, celując strzałami we wszystko, co się
ruszało, poza herosami.
- Gdzie właściwie, do jasnej cholery, są te
wasze przeklęte Łowczynie? - wrzasnął Ekayon, odpychając lwa mocnym kopniakiem.
- Poszły na zwiad - wysapała Annabeth,
wymachująca białą klingą przez twarzą, zbliżającego się do niej cyklopa. -
Mówiły, że niedługo wrócą, ale nie ma ich już od sześciu godzin.
Ta wiadomość wystarczyła, żeby
Akiemu puściły hamulce. Wściekły wsadził końce kciuka i środkowego palca do ust
i gwizdnął tak głośno, że lew nemejski się cofnął, potrząsając łbem z wyrazem
pyska pełnym oburzenia.
- I co ci to dało? - spytał go Percy, odcinając
cyklopowi tłusty paluch swoim Orkanem. Brunet potrząsnął potarganymi włosami,
dając nam do zrozumienia, że musimy chwilę poczekać.
Po jakichś pięciu minutach z lasu
wybiegł na polanę czarny...
- Jednorożec?! - wrzasnęli jednocześnie
Miranda, Annabeth i Leo. Z nieba sfrunęło pięć pegazów.
- Niesamowite! Jak to zrobiłeś? - zawołał
Drake z trudem wsiadając na jednego z wierzchowców. Miranda pomogła mu i sama
wskoczyła na grzbiet drugiego. Percy dosiadł pegaza z uśmiechem, klepiąc go po
szyi. Annabeth i Leo spojrzeli po sobie niezbyt przekonani, lecz nie mając
innego wyboru, poszli w ślady przyjaciół.
- Nie mam bladego pojęcia, Sherman... -
mruknął brunet, dosiadając jednorożca. Pospieszył wszystki. Skrzydlate konie
skoczyły w górę i już po chwili niosły piątkę herosów daleko od ziemi. Zdołali
jeszcze dostrzec, jak Aki galopuje między drzewami, a lew nemejski za nim
pędzi. Cyklopi zgłupieli i się rozeszli.
Pegazy leciały tak szybko, aby nie
ich jeźdźcy nie stracili przyjaciela z oczu.
- Trzeba mu pomóc! - zawołał Percy, patrząc na
Annabeth. - Masz jakiś pomysł?
- To ty pokonałeś już kiedyś lwa nemejskiego,
pamiętasz? Ale mam... Leo, udałoby ci się na prędce skonstruować bombę? Byłoby
to bardzo przydatne.
- Niestety, Ann, nie mam surowców - odkrzyknął
Leo, przegrzebując swój pas. - Nie mogę pomóc.
- Mi się skończyły strzały, wszystkie zużyłam
na gryfony - powiedziała Miranda, wytężając wzrok, żeby odszukać Akiego, który
na chwilę zniknął jej z pola widzenia.
- Spróbuj iluzją - zasugerowała Lynn.
- Wcześniej nie próbowałam na potworach,
Montrose - warknęła córka Nyks, przeklinając się w duchu, że znowu o tym nie
pomyślała. - Nie sądzę, żeby taka nagła próba się powiodła.
- Drake? - jęknęła Annabeth. - Może ty?
Zdołasz pokazać coś lwu nemejskiemu, żeby przestał gonić waszego kumpla?
- Tylko przez chwilę, chyba, że rzuci mi ktoś
ambrozję. Fajnie by były, jakby Łowczynie się pofatygowały.
W tej samej chwili niebo przeciął
grom, mijając o cal skrzydła jego pegaza. Uderzył w ziemię między lwem a jego
ofiarą.
- Thalia! - krzyknął uradowany Percy, zniżając
lot. Wszyscy polecieli za nim ku ziemi. Lew nemejski został ostrzelany ze
wszystkich stron przez łowczynie, lecz ich strzały w większości odbijały się od
skóry potwora. Te, które się nie odbiły, utknęły w jego grzywie. Brunet
zawrócił jednorożca i zatrzymał się między dwiema Łowczyniami, ściągając z
pleców łuk. Napiął cięciwę, nakładając na nią trzy strały na raz.
- Poruczniku, błyskawicę w paszczę - rozkazał
Thalii, która przyglądała mu się z niemałym zdziwieniem. Wyglądała, jakby
chciała go ubić za wydawanie jej poleceń. Jednak nic nie powiedziała i
przywołała kolejny grom, który uderzył prosto w łeb potwora. Lew ryknął
potężnie, rozwierając pysk na całą szerokość. Strzały Akiego pomknęły przez powietrze,
wydając wibrujący dźwięk i zniknęły w gardle przeciwnika. Zaczął się dławić i
prychać, wycofując się powoli. Z uszu i nosa poszedł mu dym. Lynn wyglądowała
jako pierwsza i ukucnęła na ziemi, skupiając się. Powstała wyrwa, z której
wyszło kilkunastu szkieletowych żołnierzy, czekających na jej rozkazy. Skupiła
wzrok na lwie i poleciła go zaatakować - jej mały oddział zrobił to, siekąc
potwora swoimi mieczami. Kilku nawet uderzało kośćmi udowymi innych poległych.
Chwilę później lew eksplodował i pozostała po nim tylko skóra.
- Genialne! - zachwycił się Leo, zeskakując z
pegaza jeszcze w powietrzu. Podbiegł do Akiego. - Wybuchające strzały prosto w
pysk, świetny pomysl.
- Jak każdy mój... - mruknął brunet, zsuwając
się z grzbietu jednorożca. - Spisałeś się, przyjacielu. Uff... wreszcie chwila
spokoju, dzięki bogom.
Zwrócił wzrok ku Łowczyniom, które
przyglądały mu się podejrzliwie. Prychnął niezadowolony, że się gapią.
- Eee... ludzie - zaczął Drake, zjadając pół
batonika z ambrozją, a drugie pół podając Ekayonowi, żeby odzyskał siły. - To
jest Ekayon, pomógł nam was odnaleźć. Ma super węch, jak tropiciel jakiś albo
może wilkołak.
- Sherman... - mruknął ostrzegawczo brunet,
ale minę miał, jakby słowa Drake'a mile połechtały jego dumę.
- O, już wiem! Węch ma jak Łowca! - zawołał
syn Hypnosa, ignorując Akiego, uradowany, że znalazł odpowiednie słowo.
Łowczynie obrzuciły go lodowatymi spojrzeniami. Widocznie nie podobało im się
takie porówanie.
- Coś ty, lepszy - dodała Lynnette, widząc, że
dziewczętom działa to na nerwy. Bardzo jej się to spodobało. - Jest lepszy niż
Łowczynie, może tak dobry jak sama Artemida. Udało mu się przecież określić
dokładnie ile jakich potworów nas zaatakuje, nie?
Thalia zmrużyła niebezpiecznie oczy
i podeszła do Ekayona.
- Thalia Grace, córka Zeusa i porucznik
Artemidy - przedstawiła się, wyciągając do niego rękę.
- Ekayon, nieuznany - odparł brunet, siadając
na ziemi. Jednorożec położył się obok niego tak, aby grzać go bokiem. Miranda
pogłaskała zwierzę po nosie. Nawet ona przyznawała, że czarny jednorożec jest
tak samo niezwykły jak czarny pegaz.
- Miło mi... - mruknęła Thalia, wracając do
swoich Łowczyń. - Widzę, że jesteście zmęczeni, więc zarządzam przerwę na kilka
godzin. A potem trójka z nas zrobi tył zwrot do Obozu i zaprowadzi tam Ekayona.
Chejron pewnie będzie zainteresowany twoją osobą.
- Nie sądzę, Grace, nie jestem interesujący -
burknął Aki. - A ciebie nikt nie pytał o pozwolenie, ani też o ustalanie planu,
więc lepiej zajmij się swoim oddziałem.
Lynn zdusiła wybuch śmiechu na widok
min wszystkich Łowczyń. Wyglądały, jakby zaraz miały zastrzelić chłopaka. Leo
oraz Drake nie powstrzymali się i sekundę później leżeli na trawie zwijając się
ze śmiechu. Percy zrobił minę nie pochwalającą takiego zachowania. Podszedł do
Thalii uspokoić ją i omówić plan działania, zaś Annabeth wyglądała na rozdartą.
Bardzo lubiła córkę Zeusa, jednak Aki miał trochę racji, że postój zrobiliby
tak czy inaczej, nawet bez jej zezwolenia. Wszyscy musieli odpocząć.
Nad ranem, gdy Łowczynie jeszcze
spały, grupa herosów zabrała się za śniadanie. Towarzyszyła im też Thalia,
która całą noc pełniła straż nad obozowiskiem. Nie bardzo wiedziała czemu, ale
chciała zdobyć szacunek Ekayona, który zrobił sobie kanapę z jednorożca. Oparł
się o jego czarny, lśniący bok i głaskał go delikatnie po nosie. Zwierzę
trzymało głowę na ramieniu chłopaka, polerując róg o jego skórzaną kurtkę.
- A ja zawsze myślałam, że te rogi są na tyle
ostre, żeby przeciąć skórę słonia albo krokodyla - powiedziała Lynn, wgryzając
się w kanapkę. Aki uśmiechnął się. "Kiedy to robi, nie wygląda
niebezpiecznie, a wyglądał tak prawie cały czas", pomyślała Thalia.
- Wiesz, Montrose, to tak samo jak z rogami
jelenia - powiedział. - Są niebezpieczne, czasami śmiercionośne, ale tylko,
jeśli kopytny atakuje.
- A to nie jest jak z nożem? Czy w ataku, czy
po prostu do wytarcia i tak jest ostry, nie? - zauważyła Miranda. Agonen
przyznał jej rację.
- Niby tak, a skoro w ten sposób stawiasz
sprawę, to ci tego nie wyjaśnię. Po prostu on mnie lubi.
- Umiesz obchodzić się ze zwierzętami? -
zainteresowała się córka Zeusa, oparta o swój plecak Łowczyni. Brunet pokiwał
głową.
- Tak. Lepiej niż z ludźmi.
- Opowiedz o sobie - poprosiła spokojnie.
Spojrzał na nią przeszywającym wzrokiem, ale bardzo łagodnym.
- W sumie niewiele o sobie wiem, poza tym, że
mam ze zwierzętami, magicznymi i nie, lepszy kontakt niż z ludźmi. Mam
wspomnienia z całego życia, ale są tak niewyraźne, jakby nie należały do
mnie... jakbym nigdy nie żył i obudził się dopiero tego dnia, gdy dostałem
wiadomość.
- Jaką?
Aki powtórzył wszystko, co
opowiedział poprzedniego dnia Lynn, Leo i Drake'owi.
- Tak samo miałem ja i Piper - mruknął Valdez,
patrząc łakomie na kanapkę Percy'ego. - Wydawało nam się, że znamy Jasona od
dawna, a tym czasem okazało się, że wcale tak nie było. Ktoś podstawił nam
wspomnienia, za pomogą Mgły.
Thalia mruknęła coś zamyślona, ale w
tym momencie rozległ się warkot motoru, a potem na polankę wjechał wielki
czarny Harley-Davidson z czerwonymi płomieniami, a jego siedzenie było obite
czymś co wyglądało na ludzką skórę. Wszystkim cofnęło się śniadanie, którego
prawie wcale nie zjedli. Łowczynie się zerwały, celując strzałami w
motocyklistę. Wszyscy rzucili się do broni.
Na motorze siedział chłopak.
Nastolatek wieku około piętnastu, szesnastu lat o czarnych włosach do ucha,
potarganych jak ta szopa. Był szeroko uśmiechnięty i miał ciemne okulary na
nosie. Ubrany w czarny podkoszulek, przetarte dżinsy, skórzaną kurtkę i
adidasy, zsiadł z motoru. Za pasek zatknięty miał nóż, a na głowie zawiązaną
bandanę. Lynn miała nieprzyjemne wrażenie, że to nie będzie miła
rozmowa.Większości głos uwiązł w gardle na widok strasznego chłopaka.
Natomiast Miranda, Lynn i Aki nie wyglądali na przestraszonych, chociaż było
czego się bać, bo żarłoczny uśmiech motocyklisty był bardzo groźny. Thalia
zacisnęła dłoń na rękojeści swojej włóczni, przez którą przeskoczył prąd.
Gdzieś koło prawego ucha Drake'a rozległ się charkot tak głośny, że syn Hypnosa
pomyślał, że to jakiś inny motor nadjeżdża. Na szczęście to tylko Aki warczał
jak wilczur, patrząc wrogo na nastolatka, który wyglądał jak jego straszniejsza
wersja.
- Nie podniecaj się, wilczku - parsknął
wrednie motocyklista. - Mam was tu trochę przetrzymać, więc może się
przedstawię. Jestem strachem.
- Hę...? - spytała inteligentnie Lynnette. -
Takim na wróble, czy jak?
- Nie, Montrose - pokręcił głową, cmokając z
politowaniem. Zezłoszczona pokazała mu język. - Jestem najprawdziwszym
strachem. Tym, przed którym uciekasz, gdzie pieprz rośnie.
- A gdzie to? - spytała, widząc, że robi mu na
złość. - Holandia? Zambezja? A może Madagarskar? O, już wiem! To Finlandia!
- Ej, od Finlandii się odczep - Aki zmierzył
mnie długim spojrzeniem, po czym znowu zwrócił kalejdoskopowe oczy na
motocyklistę.
- To Fobos, nieśmiertelny syn Aresa. Jeden z
dwóch, siejących strach i trwogę - mruknął niezadowolony Percy.
- A co za różnica? - zdziwił się Drake,
drapiąc się po brodzie i przecierając oczy.
- Jestem strachem. Dejmos jest trwogą
- zaznaczył wyraźnie Fobos.
- No, ale JAKA JEST RÓŻNICA? - dopytywał się
denerwująco Sherman. Stracha na wróble o mało szlag nie trafił. Zwłaszcza,
kiedy Leo odpowiedział synowi Hypnosa.
- Może taka, że jeden jest brzydszy od
drugiego - rzucił z jadem. - Ale i tak obaj są paskudni.
- A tak swoją drogą, tępy wiatraku - Aki
stanął Fobosowi na drodze, kiedy ten sięgnął po nóż, robiąc krok w stronę
Valdeza. Poczerwieniał na twarzy ze wściekłości. Tylko nazwanie Fobosa
"wiatrakiem" zaskoczyło wszystkich, ale nikt nie spytał, o co chodzi.
- Gdzie ten stary piernik, twój brat?
Zrobiło się nagle bardzo ciepło, a
wszystkimi wstrząsnął dreszcz. Obok Fobosa zmaterializował się większy od
niego, i to sporo, napakowany facet z mnóstwem blizn w czarnej greckiej zbroi.
- Co ty z tymi piernikami i wiatrakami? -
zdziwił się Dejmos. Miranda za to zdziwiła się, że mięśniak umie skleić jedno
zdanie bez pomocy słownika. - Ostatnio jak cię widzieliśmy, też o tym gadałeś.
- A wiesz, co ma piernik do wiatraka? - spytał
złośliwie uśmiechnięty Aki. Obaj bracia się zastanowili.
- Tyle samo liter? - strzelił Fobos.
- Wiatrak może się rozpierniczyć? -
zaproponował Dejmos.
- W wiatraku przy młynie robi się mąkę na
pierniki! - błysnął Leon. Aki uśmiechnął się szerzej z psychopatycznym
uśmiechem.
- Nie, ani jedna odpowiedź nie jest poprawna -
zachichotał.
- Bogowie, on zachichotał... - jęknęła Thalia,
czując jak przechodzi ją po plecach złowrogi dreszcz. - Chcecie wiedzieć, co je
łączy?
- Tak, powiedz - nalegał Percy, powstrzymując
śmiech, cały czas wpatrując się w niezdradzającą emocji (a jednocześnie tak
bardzo drażniącą pewnością siebie) twarz Fina.
- Nie lubię żadnego z nich - powiedział po
prostu. Zamurowało wszystkich. Dosłownie. Ani Fobosa, ani Dejmosa to nie
rozbawiło. Za to grupa herosów, a nawet Łowczynie to zwyczajne zdanie
rozśmieszyło do łez.
- Z czego się śmiejecie? - zawarczał Fobos,
patrząc na nich.
- Bardzo proste skojarzenie - wyjaśniła
Annabeth, ocierając łzy rozbawienia z oczu. - Ty to wiatrak, Dejmos to piernik,
a Aki was nie lubi.
Synowie Aresa pojęli żart i bardzo
im się nie spodobał. Obaj wyciągnęli miecze. Fobos zdjął okulary i dotarło do
wszystkich, czemu je nosi. Zamiast oczu miał czysty, wielki i oślepiający
ogień. Tak, jak jego brat. Byli mocno wściekli.
- Słuchaj, ty bezczelny herosie! - wycedził
Fobos, podnosząc Akiego za przód koszulki. A raczej próbując go podnieść, bo
nie wiedząc jakim cudem, brunet stał na trawie spokojnie i rozluźniony, ale
boskiemu pomiotowi nie udało się go ruszyć o milimetr w górę.
- No, słucham... chociaż wolałbym z daleka, bo
ci trochę jedzie z ust - Aki machnął sobie ręką przed nosem. Jednorożec,
obserwujący wszystko z boku, położył się nakrywając nos kopytami i chyba
powstrzymując atak śmiechu. - Stary, weź zainwestuj w pastę do zębów, albo
chociaż TicTaki.
- Zapłacisz mi za tę bezczelność, synu
Księżyca! - warknął Dejmos, ale tak cicho, że tylko Aki oraz Thalia to
usłyszeli. Fina zamurowało, więc nie odezwał się słowem, tylko wpatrywał się
zdumiony w potomków Aresa. - Proszę, bracie, możesz mówić, wreszcie się
zamknął.
- Teraz nie macie wyboru, ten dupek mnie mocno
wkurzył - uśmiechnął się okrutnie Fobos, patrząc jak jego brat popycha
zdrętwiałego ze zdziwienia Akiego. - Żebyśmy was puścili, musielibyście nas
najpierw pokonać w walce, ale nie sądzę, żeby wam się udało, po tak długiej
walce z potworami.
- Skąd o niej wiecie? - przygasł na moment
Percy. Obaj uśmiechnęli się lubieżnie.
- To my je na was nasłaliśmy - zaśmiał się
podle Dejmos. - Więc nie ma szans, na waszą dalszą drogę.
- A może mały zakład? - wyskoczyła jak Filip z
Konopi Lynn, nie wiedząc, co właściwie robi. Wszyscy, poza Akim, który ciągle
wpatrywał się ogłupiały w płonące oczy Wiatraka, posłali jej wściekłe i
zdumione spojrzenia, a ona kontynuowałam swoją przemowę: - Wymyślcie jakąś
konkurencję, jaką chcecie, bo i tak w każdej będziemy lepsi. Jeśli my wygramy
puścicie nas wolno i nigdy więcej was nie spotkamy jako wrogów, bo jako
sojusznicy, możecie się przydać. I pożyczycie nam motor, bo jest fajny.
- A jeśli my wygramy? - spytał zainteresowany
Fobos. Thalia kucnęła obok Akiego, próbując go obudzić. Lynn zastanowiała się
nad odpowiedzią. Z pomocą przyszedł jej Leo.
- Hm... wtedy zrobicie z nami, co będziecie
chcieli - zaproponował odważnie, podłapując pomysł. - Stoi?
- Stoi - uśmiechnęli się cwanie bracia.
- Przysięgnijcie na Styks - zarządała trzeźwo
myśląca Annabeth.
- Oh, zgoda. Przysięgamy na Styks, że
dotrzymamy warunków.
- Okay, to wybierzcie konkurencję - uśmiechnął
się wesoło Drake. - Szermierka? Percy was złoi. Strzelectwo? Miranda i
Łowczynie skopią wam tyłki. Pokonamy was we wszystkim, haha!
- No, pokażcie na co was... - zaczęła Thalia,
a Dejmos uśmiechnął się, pstryknął palcami i nagle obok jego Harleya-Davidsona
pojawił drugi motor marki Suzuki (czarny ze srebrnymi błyskawicami). Mina
Fobosa była bardzo wymowna, na co Łowczyni zrzedła. - ... stać - dokończyła,
przeczuwając rychłą porażkę. - Czy wy żartujecie?
- Nie - pokręcił głową Dejmos. - Jedno z was
będzie ścigać się po lesie z Fobosem, a reszta będzie oglądać to ze mną na
plazmie przy popcornie.
Obok pojawiła się wielka plazma HD i
miska popcornu większa ode Lynnette. Spojrzała bliska rozpaczy na pozostałych.
Od tego wyścigu zależało, czy misja wyruszy dalej. Mina Percy'ego mówiła, że
chyba nie za bardzo zna się na takich maszynach. Thalia wyglądała jakby miała
prędzej zatańczyć kankana w spódniczce hula niż wsiądzie na piekielną maszynę.
Drake'a i siebie Lynn nawet nie brała pod uwagę, bo znając jego, popisywałby
się, skazując przyjaciół na porażkę, a znając siebie, zabiłaby się zanim by
ruszyła. Zerknęła na Leona, który wpatrywał się w maszynę takim wzrokiem, jakby
chciał się jej oświadczyć, a to źle wróżyło. Jedyna nadzieja pozostała w Akim,
ale on gapił się tępo w przestrzeń jakby zobaczył ducha. Annabeth doszła do
takiego samego wniosku jak Lynn, bo uklękła obok bruneta i trąciła go w ramię.
Spojrzał na nią i jego wzrok wreszcie odzyskał dawny arogancki błysk. Fobos
popędził herosów z wyborem zawodnika, a Aki spojrzał z szacunkiem na motor, po
czym uśmiechnął się jak wariat. Przestraszyłam się, że jest tak samo stuknięty
jak Leo, ale on wstał i podszedł do Suzuki.
- No to do boju kowboju - mruknął, siadając na
motor. Przekręcił kluczyk w stacyjce i z silnika maszyny wydobył się tajemniczy
pomruk. Aki zmrużył oczy i jego gardła wydobył się bardzo podobny dźwięk. Fobos
wsiadł na Harleya, gotów do startu. Między drzewami pojawiła się czerwona
wstęga, za którą mieli jechać. Dejmos wydobył (chyba ze spodni) pistolet i
strzelił. Po twarzy Akiego przebiegł cień paniki, ale ruszył równocześnie z
Fobosem i już po chwili zniknęli w gęstwinie.
Półbogowie, Łowczynie oraz Dejmos
oglądali wyścig na plazmie, jakby to był tylko jakiś marny wyścig o kasę, a
tymczasem Aki walczył o wolność. Lynn i Leo skakali jak po podwójnej kawie,
wchodząc Dejmosowi i Mirandzie na głowy. W końcu Drake związał ich bluzą, żebym
przestali szleć. Ale niestety nic mu to nie dało. Wyswobodzili się i chodzili w
kółko panikując, jak tylko Fobos wyprzedzał Akiego.
Po jakimś czasie znowu dało się
słyszeć warkot motorów. Ekran pokazywał, że Fobos wygrywa, więc większość
towarzyszy Akiego zaczęła modlić się do bogów, którzy tylko mogli ich
wysłuchać, żeby to brunet pierwszy wjechał na polanę.
Zostawiając głęboki, zryty ślad na
polanę wpadło Suzuki. Aki zsiadł z motoru. Ściągając kask i potrząsając
gęstymi, czarnymi włosami wyglądał w swojej motocyklówce jak model. Razem z
Annabeth Lynn doskoczyła do chłopaka i zaczęła go ściskać. Aki ledwo
zauważalnie się zarumienił. Pół sekundy później na polanę wjechał wściekły
Fobos.
- Oszukiwałeś! - ryknął, rzucając kaskiem o
ziemię. Aki wyswobodził się z naszych uścisków.
- Wcale nie - odparł całkiem spokojnie,
uśmiechając się podle. - Nie było mowy, że nie mogę użyć zwalonego drzewa jako
rampy. Nie dopilnowałeś zasad, to teraz masz za swoje.
Thalia uśmiechnęła się dumnie.
- I tak was nie wypuścimy - warknął Dejmos,
unosząc dłoń. Opuścił ją i natrafił na ostrze śrubokrętu, który Lynn wyrwała
Leo.
- Ej! Przysięgaliście na Styks, więc zjeżdżać
mi stąd, śmierdziele!
Synowie Aresa prychnęli wściekle i
zniknęli, pozostawiając po sobie dwa motory.
- I co my z tym złomem zrobimy? - spytała
zniesmaczona Miranda. Aki spojrzał na nią oburzony.
- Suzuki uratował ci skórę, trochę
wdzięczności. A Harley... hmm... Jackson, wyjaśnij, co to jest.
- Thalio, pamiętasz Słoneczny Rydwan Apolla? -
uśmiechnął się szeroko, a Łowczyni skinęła głową. - To Rydwan Aresa. Też można
go zmienić w inne pojazdy.
- Świetnie, będziemy mogli się szybciej
przemieszczać - ucieszyła się Annabeth, dotykając kierownicy motoru. Przed nią
pojawił się Aki.
- Ja go wygrałem, więc dostaniecie go pod
jednym warunkiem - zastrzegł, przenosząc wyzywający wzrok na Thalię. - Ja,
Valdez, Sherman oraz Montrose idziemy dalej z wami.
Percy odpowiedział za córkę Zeusa.
- Jasne, zgoda!
~~
Podciągnęłam
nogi pod brodę i zaczęłam się śmiać. Marzłam w stopy. W końcu nie miałam na
nich butów ani skarpetek. Nie miałam się też czym przykryć. Leżałam na boku, na
twardym łóżku w małym pokoiku bez okien. Szorstka lignina pode mną drapała mnie
w nagie ramiona. Krótka, papierowa koszula nocna ze szpitala zakrywała
zdecydowanie za mało. Sięgała do połowy uda. Szklanka z wodą, stojąca na
stoliku obok łóżka wylądowała na podłodze. Przekręciłam się na plecy i
spojrzałam w sufit. Była noc. Panowała całkowita ciemność. Może nie miałam
okien, ale doskonale umiałam wyczuć, kiedy zapada noc.
- Lucyferze, nie psuj nic, bo znowu przyjdą i
będą mnie faszerować, czymś na uspokojenie - szepnęlam w pustkę, a
odpowiedziała mi cisza. Usiadłam powoli na brzegu łóżka i wsunęłam bose stopy w
kapcie szpitalne. Nie wiem, po co skoro i tak nie mogę wyjść ze swojego pokoju,
ale tak czułam się pewniej. Poprzednia dawka leków na uspokojenie jeszcze
działała, więc obraz trochę mi się zamazywał i kręcił dokoła. Wstałam chwiejnie,
ale nie upadłam. Otoczył mnie chłód.
- Dzięki, Sam - mruknęłam i zrobiło się
cieplej. - Nienawidzę tego miejsca... ah... niech zdaży cię coś, co mnie stąd
wyrwie. Nie wiem co... jakiś pożar. Potwór. Albo napad.
Mimo zamkniętego pomieszczenia
zawiał wiatr, szumiąc jakby mówił. Zgarnęłam włosy z oczu, kręcąc głową.
- Nie możesz, Bel, nie wolno nam zdradzić
waszej obecności. Związali by mnie kaftanem jak tamtego chłopaka na stołówce.
Wiatr przybrał na sile, popychając
mnie na łóżko. Upadłam na nie, zaciskając zęby.
- Ale to nie powód, żeby wyżywać się na mnie,
idioto! - krzyknęłam w powietrze. - Nie moja wina, że rozwalenie ściany byłoby
niestosowne. Let, mógłbyś go uspokoić, proszę. Bo sama go uciszę i to raz na
zawsze.
Wiart zaszumiał dźwięcznie. Śmiali
się ze mnie. Gdybym tylko mogła ich zabić. Ale się nie da, bo oni już nie żyją.
Skoro już siedziałam na łóżku postanowiłam pójść spać. Do świtu zostały dwie
godziny, a ja prawie w ogóle nie spałam. Zamknęłam oczy i odpłynęłam do krainy
Morfeusza.
Obudziła mnie moja opiekunka,
przynosząc mi czyste ubrania i mówiąc, że mam gości. Zdziwiłam się, bo od tych
trzech lat, kiedy tu jestem, nikt mnie nie odwiedził - nawet ojciec. Ale bez
gadania wzięłam ubrania i poszłam do wspólnej łazienki. Kilka dziewczyn się
kąpało pod czujnym okiem opiekunek. Zdążylam przywyknąć, więc zdjęłam swoją
ceratową piżamę i weszłam do ciepłej wody, zanurzając się w niej po szyję.
Westchnęłam zachwycona, a płyny do kąpieli w szklanych butelkach zadzwoniły o
siebie. Wywróciłam oczami.
- Feluś, zachowaj dla siebie te teksty,
perwersie - zachichotałam, ignorując dziwne spojrzenia opiekunek. Siedziałam w
wannie jeszcze kilka minut, zanim postanowiłam się umyć.
- Gdybym mógł, sam bym to zrobił - zaśmiał
się w mojej głowie miodowy głos. - Oj, tak... masz ciało modelki, Maddy.
- Wal się, dziadu - warknęłam, płucząc się z
piany. Wstałam i wzięłam od opiekunki ręcznik, po czym się wytarłam. Założyłam
jeansy, szarą koszulę i adidasy. Mówiąc wszystkim radosnym tonem "Do
widzenia", wybiegłam z łazienki, pędząc do pokoju widzeń. Po drodze
zahaczyłam o lustro, wiszące w korytarzu i poprawiłam białe potargane włosy.
W sali przy stoliku numer pięć
siedziała tylko jedna osoba. Dziewczyna może trochę starsza ode mnie ubrana na
czarno o włosach ciemniejszych niż noc. Nie widziałam oczu, bo miała je
spuszczone, a wzrok wbity w tekst jakiejś książki. Kiedy się bliżej przyjrzałam
stwierdziłam, że to "Igrzyska Śmierci". Słyszałam o tym w telewizji.
Podeszłam do niej, ale mnie nie zauważyła. Zakasłałam cicho, żeby zwrócić na
siebie uwagę. Nawet nie drgnęła. Zacisnęłam ręce w pięści i w tej samej chwili,
książka wyleciała z rąk dziewczyny, lądując na podłodze. Lodowate oczy
dziewczyny podniosły się przeszywając mnie prawie na wylot.
- Zel, mam przez ciebie kłopoty - mruknęłam
pod nosem. Dziewczyna wstała, patrząc na mnie uważnie.
- Do kogo mówisz? - spytała rzeczowym tonem.
Wbiłam wzrok w podłogę, nie odzywając się. - Odpowiedz - rozkazała, podnosząc
książkę.
- Do przyjaciela - burknęłam cicho. Kiwnęła
głową, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Chodź ze mną - powiedziała i ruszyła do
wyjścia, jakgdyby nigdy nic. Zawahałam się, bo wiedziałam, że i tak nie mogę
wyjść ze szpitala. Obejrzała się zirytowana. - No rusz się.
Niepewnie poszłam za nią.
Wyprowadziła mnie na podwórze, a potem za bramę. Byłam pewna, że zaraz ktoś
wybiegnie z budynku, złapie mnie i zabierze z powrotem do celi, ale nic takiego
się nie stało. Szłam dalej za tajemniczą dziewczyną, aż na skraj lasu, gdzie
stała furgonetka, najwidoczniej czekająca na nas. Czarnowłosa otworzyła tylne
drzwi i skienieniem kazała mi wsiąść. Zrobiłam to, nie kłócąc się, jeśli to
miało mnie uwolnić z psychiatryka. Usiadłyśmy na ławeczkach po dwóch stronach.
- Argusie, jedziemy do Obozu - powiedziała
czarnowłosa, pakując "Igrzyska Śmierci" do małego plecaka.
Najwyraźniej zwracała się do kierowcy, którego nie widziałam. - Więc... masz
przyjaciela. Jak się nazywa?
- Właściwie jest ich siedmiu - mruknęłam
trochę odważniej niż chwilę temu, bo leki powoli przestawały działać. - Każdy
jest inny. Ma inne imię, wygląd i charakter.
- Widzisz ich? - zdziwiła się.
- Nie... nie do końca... Miałam jedenaście
lat, kiedy ich poznałam. Opisali mi się. Tej samej nocy zobaczyłam ich we śnie.
Pewnie uznasz mnie za wariatkę, ale właśnie dlatego byłam w psychiatryku, nie?
- Znam gorszych od ciebie - zapewniła, mrużąc
dziwnie oczy. - Jak się nazywają?
- Jest Satan, Beleth, Belzebub, Azazel,
Lucyfer, Mefistofeles i Samael - wyliczyłam na palcach, żeby się nie pogubić. -
O Tanny'm wiem najmniej. Jest bardzo cichy i tajemniczy, ale mądry. Tylko
zazwyczaj nie chce mu się odzywać. Let zachowuje się jak nauczyciel i pilnuje,
żeby pozostali nie przeginali. Podczas mojego pobytu w szpitalu dużo mi
opowiadał o świecie. Wspaniałe historie o herosach, bogach i wielkich bitwach.
Bel to świnia. Jest agresywny i wulgarny, często mam przez niego kłopoty.
- To on ci to zrobił? - przerwała mi,
wskazując na moje ręce pełne siniaków i blizn. Skinęłam głową.
- Rzucał przedmiotami, nie umie nad sobą panować
- wyjaśniłam. - Zel to taki chochlik, który ciągle robi ludziom kawały i pakuje
mnie na dywanik dyrektora. To on ci wyrzucił książkę z rąk, przepraszam.
Lucek... - uśmiechnęłam się wesoło. - To mój mistrz. Zachowuje się jak złe
sumienie w filmach, namawia mnie do złego i często mu ulegam. Fel to cham i
skończony zboczeniec, nie potrafi sobie darować komentarzy jak się kąpię albo
przebieram. Teraz też mówi, że niezła z ciebie dupa - potrząsnęłam głową. - A
Sam jest milczący i najczęściej tylko się przygląda. Ale traktuje mnie jak
matka dziecko, pomaga kiedy nie mogę sobie poradzić i pociesza.
- Rozmawiasz z nimi? Słyszysz ich głosy?
- Tak jakby... Kiedy się odzywają, to jakby
byli w mojej głowie - powiedziałam spokojnie. Dziewczyna nie wyglądała na zdziwioną
całą moją opowieścią, jedynie na trochę zaintrygowaną.
- No cóż... Zdarzają się i tacy ludzie -
podsumowała. - Tak nawiasem mówiąc, jestem Miranda, córka Nyks.
- Maddy Insane - odparłam. - Nyks? Tej bogini
z mitologii greckiej?
- Tej samej. Bogowie greccy istnieją, potwory
i inne magiczne stworzenia też. Należysz do naszego świata i nie jesteś
psychiczna.
- Wow! Wypas! - zawołałam ucieszona. Miranda
się trochę zdziwiła, ale nic nie powiedziała. - To w takim razie czyją jestem córką?
Może Apolla? Umiem dość ładnie rysować, tylko wszystkie prace zostawiłam w
pokoju. A może raczej Hermesa? Z pomocą Lucyfera kradłam już wiele rzeczy i
bardzo mi się to podobało. Albo wiem! Będę córką samego Zeusa i będę strzelać w
potwory piorunami! Hahahaha! - zaśmiałam się psychicznie.
- To nie takie proste, Insane - oznajmiła
Miranda, gasząc mój zapał. - Zeus ma tylko dwoje dzieci i są bardzo potężni. Ty
na taką nie wyglądasz. Twoim boskim rodzicem może być każdy. Wychowałaś się z
matką, czy ojcem?
- Tata się mną zajmował. Mama odeszła jak
byłam bardzo mała. Potem spotkałam tę siódemkę i trafiłam do psychiatryka.
- Czyli pewniej to twoja matka była boginią -
uznała. - Na Atenę mi nie pasujesz, jesteś zbyt kopnięta. Nie znam zbyt wielu
bogiń, które mogłyby mieć taką ciebie za dziecko.
- Dzięki, Mirando - pokazałam jej język. -
Miła jesteś jak zadra pod ogonem.
Posłała mi coś w rodzaju krzywego
uśmiechu, ale już nic nie powiedziała. Dalszą drogę pokonałyśmy w milczeniu,
chociaż ja cały czas skakałam na tym siedzeniu, jakby mnie parzyło w tyłek.
Furgonetka zatrzymała się po około
godzinie jazdy. Miranda wtedy wstała i otworzyła tylne drzwi, wyskakując na
zewnątrz. Poszłam za nią. Stałyśmy pod jakimś wzgórzem, porośniętym gęstym
lasem. Słyszałam szum wody i czułam zapach truskawek. Spojrzałam na czarnowłosą
pytająco.
- Na wzgórzu jest Obóz Herosów, jedyne
miejsce, gdzie tacy jak ty i ja są bezpieczni. Tutaj spokojnie będziesz mogła
rozwijać swoje zdolności i będziesz szkolić się w walce - powiedziała ze
stoickim spokojem. Zaczęła wspinać się po zboczu, a ja za nią.
Minęłyśmy bramę i natychmiast
uśmiechnęłam się szeroko. Tu było pięknie. Przypomniałam sobie, że dokładnie
takie samo miejsce opisywał mi Beleth w swoich opowieściach. Zupełnie jakby tu
kiedyś był - sosna pilnowana przez olbrzymiego smoka, pole truskawek, ścianka
wspinaczkowa plująca lawą, jezioro. Myślała, że to wszystko sobie tylko
wymyślił, ale to prawda. Na moją twarz wtargnął radosny uśmiech szaleńca.
Rozglądając się zauważyłam jeszcze kilkanaście domków w różnych kolorach, każdy
inaczej przystrojony, trochę dalej był pawilon jadalny, po drugiej stronie
Obozu arena.
- Wspaniale,
prawda? - szepnął w mojej głowie przyjemnie buczącym głosem
Beleth. Pokiwałam głową.
- Tu jest pięknie. Gdzie będę mieszkać? -
spytałam Mirandę, ale okazało się, że już jej nie ma. Zbiegłam w kierunku
wielkiego domu porośniętego winoroślą. Stali przed nim mężczyzna na wózku
inwalidzkim oraz uśmiechnięta dziewczyna o włosach tylko trochę jaśniejszych
niż Miranda. Podeszłam do nich.
- Czeeeść - przywitałam się wesoło, machając
do nich. Zaczął wiać wiatr, co znaczy, że moi kumple też się przywitali. -
Jestem Maddy.
- Witaj w Obozie Herosów - powiedział z
uśmiechem mężczyzna. - To po ciebie posłałem Mirandę?
- Tak, przywiozła mnie tu. Czy pan wie, czyim
jestem dzieckiem? - spytałam, a dziewczyna stojąca obok potrząsnęła głową.
- Nikt tego nie wie - odparła wesoło. - Jestem
Lynnette, a to Chejron, dyrektor Obozu Herosów.
- Chejron? Ten centaur? - zdziwiłam się. - To
gdzie masz końską część?
- W wózku - zaśmiał się, widząc moją minę. -
Jest tak zaczarowany, żebym wyglądał normalnie. Dzięki temu kamuflażowi mogę
spokojnie obserwować półbogów w szkołach, gdy satyrowie ich namierzą.
Pokiwałam głową, udając, że rozumiem.
Spojrzałam na Lynnette, która ciągle się szczerzyła.
- Chodź, oprowadzę cię i poznam z kilkoma
osobami - zaoferowała, ciągnąc mnie za ramię zanim odpowiedziałam. - Tylko się
nie przestrasz, niektórzy to niezłe świry.
Zachichotałam, zapewniając, że żaden
człowiek mnie nie przestraszy po pobycie w psychiatryku. Zaprowadziła mnie to
jednego z domków zbudowanego z obsydianu. Nad drzwiami miał numer 13.
- Tutaj mieszkam ja i mój brat, jesteśmy
dziećmi Hadesa. Nico! Chodź, muszę ci kogoś przedstawić.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich
chłopak, chyba trochę starszy niż my. Miał ciemne przydługie włosy i ciemne
oczy, wyglądał odrobinę przerażająco zwłaszcza, że u boku zwisał mu miecz z
czarnej stali.
- Nico, to Maddy. Maddy to Nico, mój brat.
- Miło cię poznać - uśmiechnęłam się.
Odpowiedział mi tym samym, chociaż wyglądało to nieco straszniej.
- Ciebie też, witaj w Obozie - powiedział
cicho, aż poczułam ciarki na plecach. - Zaraz kolacja, chodźmy do pawilonu.
Pokiwałyśmy głowami i poszłyśmy za
nim. Opowiadała mi o swoich przyjaciołach - o Leonie, który był majsterkowiczem
jak to dzieci Hefajstosa, o Drake'u, synu Hypnosa, mającym często mocno
psychiczne odpały i o Dylanie, synu Hermesa. Kiedy zaczęła o nim zauważyłam, że
się zarumieniła.
- Haha! Na pierwszy rzut oka widać, że się
zakochała - zachichotał złośliwie Fel. - To może być ciekawe tak ją
obserwować.
- Morda, Feluś - mruknęłam tak, żeby tamta
dwójka mnie nie usłyszała. Ale Nico się obejrzał, przyglądając mi się
podejrzliwie.
Lynn pobiegła do stołu swojego
domku, a jej brat zaprowadził mnie powoli do stolika domku Hermesa, gdzie
trafiają wszyscy nieuznani. Chciałam usiąść, ale przytrzymał mnie za
nadgarstek.
- Towarzyszą ci zmarli, ale ja ich nie widzę.
Lynnette też nie. Uważaj na nich - szepnął, patrząc mi w oczy twardym wzrokiem.
- To moi przyjaciele, opiekują się mną -
odparłam, mrużąc oczy. Jego spojrzenie złagodniało.
- Chciałem mieć pewność, że wiesz, z czym masz
do czynienia - powiedział spokojnie, uśmiechając się do mnie lekko.
- Dziękuję za troskę - skinęłam głową, czując,
że świat wiruje mi przed oczami. Zachwiałam się na Nika, który złapał mnie i
podtrzymał.
- Ej, wszystko w porządku? - spytał troskliwie
jeden z chłopaków od Hermesa, wysoki opalony blondyn. Posadzili mnie na ławce.
- Jasne, to nic takiego - zapewniłam ich,
uśmiechając się szeroko. Jakoś nie miałam problemów z udawaniem, ale w myślach
kazałam się demonom uspokoić, bo czułam jak przez nich szaleję. Nico nagle
zrobił bardzo zdziwioną minę, pokazując coś nad moją głową. Wszyscy zebrani
patrzyli teraz w moją stronę. Odwróciłam się i zobaczyłam znikający znak*. Coś
w rodzaju świecącej monety z wężem. Nico przygryzł wargę.
- Jesteś córką Lyssy, Maddy.
- Czyją? - zdziwiłam się.
- Lyssy, bogini szaleństwa - wyjaśniła
Miranda, podchodząc do nas. - Lyssa była córką Nyks. Ale jeśli nazwiesz mnie
ciocią to zastrzelę cię przy najbliższej okazji.
- Nadęta panienka - warknął Bel. W
głowie go skarciłam, bo naprawdę lubiłam Mirandę. - Co? Prawdę mówię.
- Zamknij się, Belzebubie - rozkazał
głos Beletha. - Ta dziewczyna jest w porządku, była miła dla naszej Maddy.
- A ty co, moja mama, żeby mi mówić, co mam
robić, Beleth?
- Ej, a może zagramy w skojarzenia? - wtrącił
cicho Zel, jakby próbując ich uspokoić.
- Nie mieszaj się w to, Azazel - poradził
Tanny. - Panowie, nie żeby coś, ale obaj moglibyście się stulić.
- A jak nie to co, mamusiu? - zaatakował
go Bel, na co zacisnęłam oczy. Szklanki na stołach zaczęły drżeć, a wszyscy się
odsunęli.
- Wszyscy macie się natychmiast uspokoić! -
wrzasnął zdenerwowany głos Samaela. Pozostali przestali się kłócić
natychmiast.
- Dziękuję, Sam... - szepnęłam, otwierając
oczy. Nico, Lynn, Miranda, ten chłopak od Hermesa i kilkoro innych herosów
siedziało bardzo blisko mnie. Chejron właśnie podbiegał. Na czterech kopytach
potężnego kasztanowego rumaka.
- Maddy, dobrze się czujesz? - spytała Lynn. W
jej atramentowo-czarnych oczach zobaczyłam, że moje własne błyszczą niezdrowo.
- Tak, już dobrze.
- Kim jest Sam? - zdziwiła się blondynka o
szarych oczach jak burzowe chmury. Zekrnęłam na Mirandę, która pokiwała głową.
- Opowiem im. Di Angelo, Montrose, zabierzcie
ją do domku Hermesa.
Poszłam za rodzeństwem od Hadesa.
- Chłopaki, wiedzieliście, że jestem córką
Lyssy - spytałam w myślach moich przyjaciół.
- W pewnym sensie, piękna, owszem -
przyznał Fel.
- Jesteśmy jej prezentem dla ciebie - dodał
Let.
- Ty serio, głupia, myślałaś, że sami z
siebie zostaliśmy twoimi opiekunami? - zakpił Bel.
- Morda, Belzebubie. Maddy, zawsze
wiedzieliśmy, że jesteś półboginią, ale twoja matka kazała nam nic nie mówić,
póki nie trafisz do Obozu - wyjaśnił Tanny.
- Ale pomyśl, jaka to może być zarąbista
zabawa być takim herosem - pocieszył mnie Zel.
- To prawda, Madness. Bycie herosem to
niesamowita przygoda, ale też niebezpieczna. Jednak pamiętaj, że my zawsze
będziemy przy tobie - obiecał czułym głosem Sam.
- Ej, Mad, widziałaś ten czarny miecz tego
chłopaka? Bierz go i w nogi, kobieto, można to opchnąć na amazon.pl - wyskoczył
Lucek zupełnie nie nawiązując do tematu. Wykonałam facepalm, ale się
uśmiechnęłam, patrząc na Nika.
- Lynn... - uśmiechnęłam się szeroko. - Cieszę
się, że cię poznałam, wiesz? Przypominasz mi kogoś.
- Tak, kogo? - spytała dziewczyna, uśmiechając
się.
- Jednego z moich przyjaciół, Zela. Miranda ci
o nich opowie, jak do niej pójdziecie. Jesteś tak samo radosna i wesoła. I
wyczuwam, że miewasz odpały.
- Zdarza jej się - rzucił cicho Nico z lekko
złośliwą miną. Siostra pokazała mu język.
- A ty, Nico, przypominasz mi Tanny'ego.
Jesteś tak samo tajemniczy.
Pochylił trochę głowę i zaprowadził
mnie do domku Hermesa, mówiąc, że tu będę mieszkać póki nie zbudujemy domku dla
mojej matki. Okazało się, że jestem pierwszym dzieckiem Lyssy w Obozie Herosów.
***
Praca z.soully:
- No nie wierzę! - zawołała podekscytowana Lynnette, podskakując dokoła Tony'ego. - Serio, zabierzesz mnie do bazy CIA! Bogowie, super!
- Ale Lynn... pamiętaj, że musisz się zachowywać spokojnie - upomniał ją niepewnie satyr. - Wpuszczą nas tam tylko dlatego, że Chejron majstrował z Mgłą. Jeśli zaczniesz zachowywać się... tak, ludzie mogą zacząć coś podejrzewać. I pamiętaj, że będziemy tam bez broni.
- Wiem - uspokoiła się dziewczyna. - Ale weźmy ze sobą kogoś jeszcze, Drake'a albo Leona. Mogą się przydać, mogą nas bronić i bez broni.
- Czy zauważyłaś, że to co powiedziałaś trochę nie miało sensu? - zaśmiał się ktoś za nią. Odwróciła się napięcie i natychmiast jej mina wyraziła pełne zdenerwowanie. Przełknęła ślinę, siląc się na uśmiech.
- Och, D-dylan... cześć! - przywitała się, zakładając włosy za ucho. - Co tam u ciebie?
- Chejron poprosił mnie, żebym towarzyszył tobie i Tony'emu w sprowadzeniu tej dziewczyny z CIA. Gotowi?
- Jasne, Morris, możemy iść - Miranda podeszła do tej trójki, zarzucając łuk na plecy, a ten zmienił się w zwykły plecak.
- A ta co tu robi? - spytała Lynn, patrząc oburzona na satyra, który wzruszył bezradnie ramionami.
- Idzie z nami z tego, co widzę.
Lynnette wyszła z Obozu, przeklinając obecność Mirandy, ale cieszyła się, że przynajmniej Drake jedzie z nią. Wsiedli do samochodu Argusa, a stuoki kierowca ruszył w kierunku miasta. Miranda natychmiast wyjęła książkę i zaczęła ją czytać, za to Dylan i Lynn siedzieli ściśnięci obok siebie. Dziewczyna czuła jak jej gorąco w twarz, ale nie odzywała się, udając, że wszystko w porządku.
- Ej, ale czy siedziba CIA nie jest pod Waszyngtonem? - zastanowił się syn Hermesa, wyglądając przez okno, nachylony przed twarzą Lynnette. Był tak blisko, że mogła poczuć jego wodę kolońską.
- Owszem, Morris - rzuciła Miranda, nie odrywając wzroku od tekstu. - Ale jedziemy tylko do bazy jednego oddziału. Myślałeś, że CIA ma wyłącznie jedną siedzibę?
Lynn zacisnęła zęby, żeby jej czegoś nie odpowiedzieć w obronie Dylana, ale ostatecznie się powstrzymała. Blondyn jednak się nie przejął i dalej wyglądał za okno, trzymając dłoń na kolanie Lynnette. Ona sama zdawała się patrzeć na krajobraz, lecz w rzeczywistości przyglądała się Dylanowi.
***
Stanęłam pod prysznicem i odkręciłam lodowatą wodę. Zaczęła spływać po moim ciele, wymywając krew z rany postrzałowej, którą zadał mi jeden z agentów podczas treningów. Ważna rzecz do zapamiętania: w CIA nie znają takiego słowa jak "ślepaki". Syknęłam z bólu, a zaraz potem odetchnęłam z uglą. Namydliłam dłonie, patrząc kątem oka na paskudną dziurę w ramieniu. Przysięgam na wszystkie dobra tego świata, że zamorduję agenta Ralpha za używanie niebezpiecznej broni.
Wyszłam spod prysznica, owinięta w ręcznik i usiadłam na łóżku. Do mojego pokoju weszła agenka Maja Nigth z podręczną apteczką.
- Zajmę się twoją raną, Soul, daj rękę - powiedziała łagodnie. Wyciągnęłam ramię, gdy tylko poczułam, że usiadła na materacu obok mnie. Zaczęła przemywać ranę gazą z wodą utlenioną, a następnie szczypcami wyciągnęła kulę. Trochę krwi spłynęło na koc. Zacisnęłam oczy z bólu. W kilka minut było po wszystkim.
- Dziękuję, agentko Night - mruknęłam. - Kiedy mam przyjść do sali? Ci specjalni agenci, którzy po mnie przyjdą... o której będą?
- Za godzinę, więc się ubierz w odpowiedni strój. Będziesz musiała pokazać im wszystko, co umiesz. Do zobaczenia, Soul.
Agentka Night wyszła z mojego pokoju, zamykając cicho drzwi. Bardzo ją lubiłam. Była jedyną kobietą w moim oddziale, poza mną. Ale ja się na kobietę jeszcze nie zaliczam, mam dopiero trzynaście lat. Odetchnęłam padając na łóżko. Może i mam to swoje ADHD, ale te cholerne treningi mnie wykańczają za każdym razem. Jęknęłam na samą myśl, że mam się jeszcze dzisiaj zaprezentować przed jakimiś agentami specjalnymi. Myślałam, że będę mieć wolne do końca dnia, ale w czasie treningu powiedzieli mi, że jednak nie i dlatego się rozproszyłam, dając się postrzelić. Wstałam, podchodząc do szafy. Otworzyłam ją. Wyjęłam czarne legginsy i biały T-shirt - mój codzienny strój do treningów gimnastycznych. Ubrałam się i poprawiłam włosy. Sięgały mi do ucha i niby nie powinno być problemów z ich ułożeniem, ale pojawił się taki jeden: żyły własnym życiem. Jak próbowałam je przylizać, udawało mi się na jakieś trzy minuty, potem znowu wyglądały jak szczotka klozetowa.
- Ssssss.... - zasyczał mój wąż boa ze swojego terrarium. Rzuciłam w niego zdechłą myszką, którą trzymałam w plastikowym pudełku pod umywalką.
- Tak wiem, moje włosy przypominają włosy Meduzy, tylko im oczu brak - westchnęłam.
- Sssss...
- Nie bądź taki delikates, co? - zaśmiałam się. - Węże to straszni pedanci. Żryj i nie gadaj.
Poszłam do sali treningowej. Była pusta. Poza mną, agentką Night, kilkoma innymi agentami oraz czwórką gości nie było w niej nikogo. Idąc na środek, obserwowałam intuzów kątem oka - przystojny blondyn, dwie dziewczyny i chłopak, którego nogi wyglądały trochę nienaturalnie. Nagle przystanęłam i zamrugałam. Plecak tej czarnowłosej zmienił się w łuk i kołczan strzał. Przetarłam oczy.
- Soul, na platformie pod sufitem jest zeszyt, który masz zdobyć - powiedziała agentka Night, widząc, że się zatrzymałam. - Do dzieła.
- Tak jest - mruknęłam, nie mogąc się nadziwić, bo oto łuk znowu zmienil się w plecak. Ruszyłam do akcji. Pokonując agentów i dając popis swoich akrobatycznych zdolności, dotarłam na platformę do celu. Podniosłam zeszyt do góry, machając nim. Zerknęłam na gości, którzy byli chyba pod wrażeniem. Nawet ta dziewczyna od plecaka miała podziw w oczach. Schowałam zeszyt do plecaka, który dał mi tata zanim oddał mnie do CIA. Był o tyle fajny, że mogłam w nim schować, co tylko chciałam. Mieścił wszystko, nawet doniczkę z kwiatkiem. Skoczyłam na linę zwisającą pod sufitem, który w tym momencie... się zapadł. Wrzasnęłam przerażona.
- Maja! Ratuj!
W tym momencie z moich trampek wyrosły skrzydełka. Zawisłam w powietrzu nadal czując jak moje biedne serce obija się o żebra. Zaskoczenie latającymi butami było mniejsze niż fakt, że zobaczyłam w pękniętym suficie jednooką twarz. Bardzo brzydką. Myślałam, że zaraz zacznę się drzeć. Spojrzałam w dół, gdzie chłopak o nienaturalnych nogach, właśnie ściągał spodnie i wiecie co? - był pół kozłem! Dziewczyna od magicznego plecaka szyła strzałami w pojedyncze oko potwora, który wlazł przez dach do sali. To było większe niż niektóre czołgi, jakie w życiu widziałam. A trochę tego było. Stwór mierzył jakieś trzy metry. Prawie zemdlałam w powietrzu.
- Soul! - zawołał blondyn, machając do mnie. - Zlatuj do mnie, trzeba wiać!
- Jak? Nie umiem tym sterować! - wrzasnęłam do niego.
- Skup się! Pomyśl o tym, że chciałabyś znaleźć się na ziemi! - poradził, zerkając na przyjaciół, zajmujących się odwracaniem uwagi potwora. - No, dalej!
Zamknęłam oczy, modląc się, żeby się nie zabić. Jakimś cudem wylądowałam cała obok blondyna i natychmiast zdjęłam te przeklęte buty. Blondyn złapał je, po czym zacisnął dłoń na moim nadgarstku.
- Lynn! Miranda! Tony! Zwijamy się! - oznajmił. Jedna z dziewczyn złapała go za rękę, a drugą chwyciła swoją koleżankę, która chwyciła ostatniego chłopaka z nogami kozła. Poczuł nieprzyjemny ucisk w brzuchu i straciłam kontakt z własnym ciałem. Zupełnie jakbym go już nie miała. Spojrzałam na siebie, ale nie wyglądało na to, żebym się zmieniła.
Pojawiliśmy się w jakimś lesie. U kostek wiły nam się pędy truskawek, które zbierało kilkoro dzieciaków może trochę starszych ode mnie. Chwilę przyglądały nam się zdziwione, po czym uśmiechnęły się i wróciły do swojego zajęcia. Zwróciłam wzrok na towarzyszącą mi czwórkę. Blondyn i pólkozioł (z tego co wiem o mitologii, to satyr) podtrzymywali jedną z dziewczyn, która wyglądała jakby miała zaraz zemdleć. Łuczniczka podała jej słodko pachnący batonik.
- Dzięki, Mirando - mruknęła, wcinając batona. - Mniam, już mi lepiej, ojej...!
Krzyknęła i odsunęła się cała czerwona od blondyna. Mmm... czuję chemię. Parsknęłam śmiechem. Kiedy wylądowałam w tym dziwnym miejscu poczułam się dziwnie wolna. Zaczęłam robić gwiazdy i salta, śmiejąc się jak dzika. Wpadłam przez przypadek na ciemnoskórego chłopaka, niosącego stos metalowych płytek i śrubek. Przewróciliśmy się ze śmiechem.
- Hej, jesteś nowa? - przywitał się, pomagając mi wstać. Zebrałam jego rzeczy i mu je podałam.
- Wybacz, mam ADHD i trochę mi odbiło. Jestem Soul.
- A ja Leo Valdez, syn Hefajstosa. Nie martw się, tutaj każdy ma ADHD, to część bycia herosem.
- Herosem? - zdziwiłam się.
- No tak - wtrącił się blondyn za moimi plecami. - Jesteś półboginią, tak jak Lynn czy Miranda. Tylko jeszcze nie wiemy, kto jest twoim rodzicem. Z kim się wychowywałaś?
- Dorastałam w CIA - odparłam, czując na sobie spojrzenia dziewczyn. - Mama umarła przy porodzie, bo była bardzo chora. Mój tata oddał mnie do CIA kiedy miałam cztery lata, nie pamiętam go.
- Więc pewnie to ojciec był bogiem - stwierdziła pewnym głosem łuczniczka, Miranda. - Sądząc po butach, był to Hermes. Dał ci je ojciec, prawda?
Skinęłam głową, zdejmując plecak z ramion.
- Tak, i to też. Pomieści wszystko, jest jak bez dna.
- To na sto procent córka Hermesa - uśmiechnęła się Lynn. - Dylan, przywitaj się z siostrzyczką.
Blondyn mnie mocno uścisnął.
- Jestem synem Hermesa i prawdopodobnie twoim bratem - uśmiechnął się szeroko. Super, mam za brata boskie ciacho, na które leci ta cała Lynn. Odwzajemniłam uśmiech. Nagle nad moją głową zabłysło jasnoniebieskie światło i pojawił się emblemat, przedstawiający tę laskę, która jest symbolem aptekarzy... zaraz, zaraz... jak ona się nazywała... o! Kaduceusz!
- Witaj w Obozie Herosów, Soul, córko Hermesa - powiedział dudniący głos za moimi plecami. Obejrzałam się i wrzasnęłam. Facet był od pasa w dół koniem.
- O shit! For God's sake! Powiedzcie mi że mam halucynacje i nie stoi przede mną centaur - poprosiłam, opierając się na ramieniu Dylana. - Błagam, powiedz mi, że się czymś strułam i mam przewidzenia.
- Soul, to jest Chejron - uśmiechnęła się Miranda, wyglądając jakby bardzo jej się podobało, że się przestraszyłam. Albo że zaczęłam kląć. - Nasz nauczyciel i lekarz polowy podczas bitwy o sztandar.
Chejron zaczął się śmiać, widząc moją minę.
- Nie przejmuj się, każdy tak reaguje - zachichotał Leo. - Niedługo przywykniesz i będzie w porządku.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami i zemdlałam, słysząc tylko jak Leo upuszcza swoje rzeczy, żeby mnie złapać.
Siedziałam na zielonej łące, pod rozłożystym drzewem pełnym pachnących owoców. Wyglądały smakowicie, ale gdy po jeden z nich sięgnęłam, moja dłoń zamigotała i zniknęła na chwilę. Cofnęłam się i zobaczyłam, że zbliża się do mnie wysoki blondyn. Miał takie same oczy jak ja i bliznę na twarzy. Był bardzo przystojny. Zerwał sobie owoc z drzewa, przetarł o rękaw i ugryzł kawałek.
- Elizjum, jak tu spokojnie - wymruczał, patrząc w górę. - Tęsknię za walką, życiem... za Annabeth i Thalią... Gdybym mógł się odrodzić, pozostawiając część duszy w Hadesie.
- Zawsze zostawiasz część duszy w Hadesie, gdy się odradzasz, Luke - powiedział mu wysoki na dwa metry młodzieniec z tarczą. U jego nóg biegały dwa radosne psy. - Twoja pamięć zostaje w Elizjum na zawsze, musisz przejść przez Lete.
- I mogę odrodzić się na Ziemi, wiem, Orionie - pokiwał głową Luke. - Ale nie jako człowiek. Mógłbym tylko prosić bogów o taką pomoc.
- I co? Znowu dałbyś buty Hermesa jakiemuś półbogu?
- Tylko dzieciom Hermesa. Dla nich są bezpieczne w stu procentach. Chciałbym wiedzieć, ile mam teraz rodzeństwa i wiedzieć, co się dzieje w Obozie.
- Dają sobie radę, Luke, nie martw się - zapewnił go Orion. - Daj spokój i ciesz się śmiercią.
- Idź coś upoluj, co? - zaśmiał się cicho Luke, odchodząc spod drzewa. Myśliwy zwrócił wzrok prosto na mnie, jakby wiedział, że tam jestem.
- Znajdź Szerszenia, będzie idealny.
Otworzyłam oczy w zaludnionym pokoju, ale większość ludzi mnie ignorowała. Na moim łóżku siedział Dylan, a z nim dwóch identycznych chłopaków.
- To Travis i Connor Hoodowie, też twoi bracia. Fajnie, że już ci lepiej.
- To teraz wstawaj, czas iść po uzbrojenie dla ciebie. Nie będziesz przecież walczyć z potworami na pięści - zaśmiał się jeden z bliźniaków.
- Dałabym radę - mruknęłam, czując że ból rozsadza mi czaszkę. To był bardzo dziwny sen, całkowicie nielogiczny jak dla mnie.
- Dobra, chodź panna, Leo i Lynn zaprowadzą cię do zbrojowni - powiedział drugi Hood. - Wstawaj, siostra.
Zeszłam z łóżka, błagając o worek lodu na mój obolały mózg. Chwiejnym krokiem podeszłam do drzwi, gdzie stali Leo z Lynn, podając mi mój plecak oraz buty. Odebrałam je i założyłam. Luke w moim śnie mówił, że mogę im ufać. Zarzuciłam plecak na ramię, ruszając za tą dwójką.
Zbrojownia była małym domkiem, który jak mój plecak, był większy wewnątrz niż na zewnątrz. Znajdowały się w niej różne rodzaje broni - miecze, szable, sztylety, noże, pistolety, tarcze i takie inne. Przyglądałam im się z szeroko otwartymi oczami, bo wszystko miało delikatną błękitną poświatę.
- Niebiański spiż - wyjaśnił Leo, uśmiechając się szeroko. - Zabije każdego potwora, ale nie śmiertelnego człowieka. Na herosów niestety też działa.
- Fajnie - mruknęłam, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu jakiejś broni dla siebie. Zagłębiłam się w sterty zakurzonego uzbrojenia. Lynn poszła za mną.
- Miecze są dla najsilniejszych, tylko muszą być dobrze wyważone. Noże i sztylety nadają tylko dla szybkich, bo to krótka broń. Pistolety oraz łuki są dla tych z dobrym wzrokiem - opowiedziała. - Sprawdź, co ci pasuje.
Kiwnęłam głową i wzięłam do ręki krótki nóż harcerski. Machnęłam nim kilka razy, po czym schowałam go do plecaka. Sięgnęłam po pistolet - spodobał mi się, wyglądał czadowo. Jego też schowałam. Chciałam dotknąć pierwszego z brzegu miecza, ale mój wzrok przykuł jeden - stojący w kącie, najbardziej zakurzony, bez niebiańskiej poświaty. Chwyciłam jego rękojeść i wyciągnęłam go z pochwy. Połowa była wykonana z niebiańskiego spiżu, jak cała reszta arsenału, ale druga połowa klingi wyglądała na zwykłą hartowaną stal. Nie czułam, że go trzymam. Wykonałam obrót tnąc powietrze i uśmiechnęłam się usatysfakcjonowana.
- Perfect! Nada się świetnie, biorę go - oznajmiłam, chowając ostrze.
- To Szerszeń - powiedział mi smutny głos od drzwi. - Miecz o dwóch ostrzach, należący kiedyś do Luka Castellana, zabije zarówno potwora jak i człowieka.
Spojrzałam w tamtą stronę. Zobaczyłam dziewczynę o blond włosach i szarych oczach, przyglądającą się mieczowi w mojej dłoni.
- Luke Castellan?
- Syn Hermesa, zginął podczas wojny z Kronosem, aby ocalić Olimp i cały świat. Był bohaterem.
- Annabeth, to Soul - przedstawił mnie Leo z uśmiechem.
- Ten miecz jest idealny dla mnie. W sam raz.
Blondynka skinęła głową uśmiechając się smutno, po czym wyszła. Poczułam, że chyba była bardzo blisko z tym Lukiem.
Niedługo po tym jak wybrałam broń przyszedł po mnie jeden z bliźniaków Hood, chyba Travis. Zabrał mnie na trening szermierki z chłopakiem o imieniu Noah. Po obejrzeniu pokazowego starcia mojego brata z synem Hekate, zrobiło mi się słabo, ale stanęłam do walki - w końcu byłam do niej szkolona całe życie.
Noah mnie zaatakował, uderzając mieczem zanim się przygotowałam, więc oberwałam płazem w ramię. Krzyknęłam, że tak się nie robi, a on mi na to odpowiedział, że przeciwnik nie będzie pytał, czy jestem gotowa. Zaklęłam na niego, wyciągając błyskawicznie miecz i odparowując drugie uderzenie. Władanie mieczem nie było tym samym, co władanie pałką, ale przypominało trochę lekcje katany. Odparowywałam ataki Noah raz po raz, nie mogąc się nadziwić, że on ma tyle siły. Nie wyglądał na takiego. Walka trwała do wieczora i zakończyła się zwycięstwem syna chłopaka.
- Jasny gwint - wydyszałam, próbując schować miecz do pochwy. Podeszła do mnie Miranda i pomogła mi wstać.
- Rzadko kto wytrzymuje z nim tyle na arenie - powiedziała. - Jak miecz?
- A dobrze, dobrze, dziękować - uśmiechnęłam się. - Spisuje się.
- Chodź, Dylan poprosił żebym cię zaprowadziła do domku, bo ma niespodziankę.
Poszłam za nią do brata, który stał przed drzwiami z pudełkiem w dłoniach. Zbliżyłam się do niego.
- Co to, Dylan?
- Prezent na powitanie, coś mi się obiło od twojej pani Mai Night, że miałaś węża.
- Przyniosłeś mi Pimpusia! - ucieszyłam się otwierając pudełko. Mój boa dusiciel owinął się mi wokół szyi sycząc z zadowoleniem. - Mój słodki Pimpuś, jesteś u mamusi.
- Ssss.... - zasyczał z wyrzutem, patrząc na mnie oburzony.
- No przepraszam, nie planowałam ucieczki - mruknęłam, głaszcząc go po łebku. - Już więcej cię nie zostawię, Pimpuś.
Miny Dylana oraz Mirandy były naprawdę bezcenne, kiedy wdałam się w rozmówkę z wężem na temat jedzenia i nowego domu. Odeszłam od nich, nie przejmując się, że mogli się bardzo zdziwić.
- Ale Lynn... pamiętaj, że musisz się zachowywać spokojnie - upomniał ją niepewnie satyr. - Wpuszczą nas tam tylko dlatego, że Chejron majstrował z Mgłą. Jeśli zaczniesz zachowywać się... tak, ludzie mogą zacząć coś podejrzewać. I pamiętaj, że będziemy tam bez broni.
- Wiem - uspokoiła się dziewczyna. - Ale weźmy ze sobą kogoś jeszcze, Drake'a albo Leona. Mogą się przydać, mogą nas bronić i bez broni.
- Czy zauważyłaś, że to co powiedziałaś trochę nie miało sensu? - zaśmiał się ktoś za nią. Odwróciła się napięcie i natychmiast jej mina wyraziła pełne zdenerwowanie. Przełknęła ślinę, siląc się na uśmiech.
- Och, D-dylan... cześć! - przywitała się, zakładając włosy za ucho. - Co tam u ciebie?
- Chejron poprosił mnie, żebym towarzyszył tobie i Tony'emu w sprowadzeniu tej dziewczyny z CIA. Gotowi?
- Jasne, Morris, możemy iść - Miranda podeszła do tej trójki, zarzucając łuk na plecy, a ten zmienił się w zwykły plecak.
- A ta co tu robi? - spytała Lynn, patrząc oburzona na satyra, który wzruszył bezradnie ramionami.
- Idzie z nami z tego, co widzę.
Lynnette wyszła z Obozu, przeklinając obecność Mirandy, ale cieszyła się, że przynajmniej Drake jedzie z nią. Wsiedli do samochodu Argusa, a stuoki kierowca ruszył w kierunku miasta. Miranda natychmiast wyjęła książkę i zaczęła ją czytać, za to Dylan i Lynn siedzieli ściśnięci obok siebie. Dziewczyna czuła jak jej gorąco w twarz, ale nie odzywała się, udając, że wszystko w porządku.
- Ej, ale czy siedziba CIA nie jest pod Waszyngtonem? - zastanowił się syn Hermesa, wyglądając przez okno, nachylony przed twarzą Lynnette. Był tak blisko, że mogła poczuć jego wodę kolońską.
- Owszem, Morris - rzuciła Miranda, nie odrywając wzroku od tekstu. - Ale jedziemy tylko do bazy jednego oddziału. Myślałeś, że CIA ma wyłącznie jedną siedzibę?
Lynn zacisnęła zęby, żeby jej czegoś nie odpowiedzieć w obronie Dylana, ale ostatecznie się powstrzymała. Blondyn jednak się nie przejął i dalej wyglądał za okno, trzymając dłoń na kolanie Lynnette. Ona sama zdawała się patrzeć na krajobraz, lecz w rzeczywistości przyglądała się Dylanowi.
***
Stanęłam pod prysznicem i odkręciłam lodowatą wodę. Zaczęła spływać po moim ciele, wymywając krew z rany postrzałowej, którą zadał mi jeden z agentów podczas treningów. Ważna rzecz do zapamiętania: w CIA nie znają takiego słowa jak "ślepaki". Syknęłam z bólu, a zaraz potem odetchnęłam z uglą. Namydliłam dłonie, patrząc kątem oka na paskudną dziurę w ramieniu. Przysięgam na wszystkie dobra tego świata, że zamorduję agenta Ralpha za używanie niebezpiecznej broni.
Wyszłam spod prysznica, owinięta w ręcznik i usiadłam na łóżku. Do mojego pokoju weszła agenka Maja Nigth z podręczną apteczką.
- Zajmę się twoją raną, Soul, daj rękę - powiedziała łagodnie. Wyciągnęłam ramię, gdy tylko poczułam, że usiadła na materacu obok mnie. Zaczęła przemywać ranę gazą z wodą utlenioną, a następnie szczypcami wyciągnęła kulę. Trochę krwi spłynęło na koc. Zacisnęłam oczy z bólu. W kilka minut było po wszystkim.
- Dziękuję, agentko Night - mruknęłam. - Kiedy mam przyjść do sali? Ci specjalni agenci, którzy po mnie przyjdą... o której będą?
- Za godzinę, więc się ubierz w odpowiedni strój. Będziesz musiała pokazać im wszystko, co umiesz. Do zobaczenia, Soul.
Agentka Night wyszła z mojego pokoju, zamykając cicho drzwi. Bardzo ją lubiłam. Była jedyną kobietą w moim oddziale, poza mną. Ale ja się na kobietę jeszcze nie zaliczam, mam dopiero trzynaście lat. Odetchnęłam padając na łóżko. Może i mam to swoje ADHD, ale te cholerne treningi mnie wykańczają za każdym razem. Jęknęłam na samą myśl, że mam się jeszcze dzisiaj zaprezentować przed jakimiś agentami specjalnymi. Myślałam, że będę mieć wolne do końca dnia, ale w czasie treningu powiedzieli mi, że jednak nie i dlatego się rozproszyłam, dając się postrzelić. Wstałam, podchodząc do szafy. Otworzyłam ją. Wyjęłam czarne legginsy i biały T-shirt - mój codzienny strój do treningów gimnastycznych. Ubrałam się i poprawiłam włosy. Sięgały mi do ucha i niby nie powinno być problemów z ich ułożeniem, ale pojawił się taki jeden: żyły własnym życiem. Jak próbowałam je przylizać, udawało mi się na jakieś trzy minuty, potem znowu wyglądały jak szczotka klozetowa.
- Ssssss.... - zasyczał mój wąż boa ze swojego terrarium. Rzuciłam w niego zdechłą myszką, którą trzymałam w plastikowym pudełku pod umywalką.
- Tak wiem, moje włosy przypominają włosy Meduzy, tylko im oczu brak - westchnęłam.
- Sssss...
- Nie bądź taki delikates, co? - zaśmiałam się. - Węże to straszni pedanci. Żryj i nie gadaj.
Poszłam do sali treningowej. Była pusta. Poza mną, agentką Night, kilkoma innymi agentami oraz czwórką gości nie było w niej nikogo. Idąc na środek, obserwowałam intuzów kątem oka - przystojny blondyn, dwie dziewczyny i chłopak, którego nogi wyglądały trochę nienaturalnie. Nagle przystanęłam i zamrugałam. Plecak tej czarnowłosej zmienił się w łuk i kołczan strzał. Przetarłam oczy.
- Soul, na platformie pod sufitem jest zeszyt, który masz zdobyć - powiedziała agentka Night, widząc, że się zatrzymałam. - Do dzieła.
- Tak jest - mruknęłam, nie mogąc się nadziwić, bo oto łuk znowu zmienil się w plecak. Ruszyłam do akcji. Pokonując agentów i dając popis swoich akrobatycznych zdolności, dotarłam na platformę do celu. Podniosłam zeszyt do góry, machając nim. Zerknęłam na gości, którzy byli chyba pod wrażeniem. Nawet ta dziewczyna od plecaka miała podziw w oczach. Schowałam zeszyt do plecaka, który dał mi tata zanim oddał mnie do CIA. Był o tyle fajny, że mogłam w nim schować, co tylko chciałam. Mieścił wszystko, nawet doniczkę z kwiatkiem. Skoczyłam na linę zwisającą pod sufitem, który w tym momencie... się zapadł. Wrzasnęłam przerażona.
- Maja! Ratuj!
W tym momencie z moich trampek wyrosły skrzydełka. Zawisłam w powietrzu nadal czując jak moje biedne serce obija się o żebra. Zaskoczenie latającymi butami było mniejsze niż fakt, że zobaczyłam w pękniętym suficie jednooką twarz. Bardzo brzydką. Myślałam, że zaraz zacznę się drzeć. Spojrzałam w dół, gdzie chłopak o nienaturalnych nogach, właśnie ściągał spodnie i wiecie co? - był pół kozłem! Dziewczyna od magicznego plecaka szyła strzałami w pojedyncze oko potwora, który wlazł przez dach do sali. To było większe niż niektóre czołgi, jakie w życiu widziałam. A trochę tego było. Stwór mierzył jakieś trzy metry. Prawie zemdlałam w powietrzu.
- Soul! - zawołał blondyn, machając do mnie. - Zlatuj do mnie, trzeba wiać!
- Jak? Nie umiem tym sterować! - wrzasnęłam do niego.
- Skup się! Pomyśl o tym, że chciałabyś znaleźć się na ziemi! - poradził, zerkając na przyjaciół, zajmujących się odwracaniem uwagi potwora. - No, dalej!
Zamknęłam oczy, modląc się, żeby się nie zabić. Jakimś cudem wylądowałam cała obok blondyna i natychmiast zdjęłam te przeklęte buty. Blondyn złapał je, po czym zacisnął dłoń na moim nadgarstku.
- Lynn! Miranda! Tony! Zwijamy się! - oznajmił. Jedna z dziewczyn złapała go za rękę, a drugą chwyciła swoją koleżankę, która chwyciła ostatniego chłopaka z nogami kozła. Poczuł nieprzyjemny ucisk w brzuchu i straciłam kontakt z własnym ciałem. Zupełnie jakbym go już nie miała. Spojrzałam na siebie, ale nie wyglądało na to, żebym się zmieniła.
Pojawiliśmy się w jakimś lesie. U kostek wiły nam się pędy truskawek, które zbierało kilkoro dzieciaków może trochę starszych ode mnie. Chwilę przyglądały nam się zdziwione, po czym uśmiechnęły się i wróciły do swojego zajęcia. Zwróciłam wzrok na towarzyszącą mi czwórkę. Blondyn i pólkozioł (z tego co wiem o mitologii, to satyr) podtrzymywali jedną z dziewczyn, która wyglądała jakby miała zaraz zemdleć. Łuczniczka podała jej słodko pachnący batonik.
- Dzięki, Mirando - mruknęła, wcinając batona. - Mniam, już mi lepiej, ojej...!
Krzyknęła i odsunęła się cała czerwona od blondyna. Mmm... czuję chemię. Parsknęłam śmiechem. Kiedy wylądowałam w tym dziwnym miejscu poczułam się dziwnie wolna. Zaczęłam robić gwiazdy i salta, śmiejąc się jak dzika. Wpadłam przez przypadek na ciemnoskórego chłopaka, niosącego stos metalowych płytek i śrubek. Przewróciliśmy się ze śmiechem.
- Hej, jesteś nowa? - przywitał się, pomagając mi wstać. Zebrałam jego rzeczy i mu je podałam.
- Wybacz, mam ADHD i trochę mi odbiło. Jestem Soul.
- A ja Leo Valdez, syn Hefajstosa. Nie martw się, tutaj każdy ma ADHD, to część bycia herosem.
- Herosem? - zdziwiłam się.
- No tak - wtrącił się blondyn za moimi plecami. - Jesteś półboginią, tak jak Lynn czy Miranda. Tylko jeszcze nie wiemy, kto jest twoim rodzicem. Z kim się wychowywałaś?
- Dorastałam w CIA - odparłam, czując na sobie spojrzenia dziewczyn. - Mama umarła przy porodzie, bo była bardzo chora. Mój tata oddał mnie do CIA kiedy miałam cztery lata, nie pamiętam go.
- Więc pewnie to ojciec był bogiem - stwierdziła pewnym głosem łuczniczka, Miranda. - Sądząc po butach, był to Hermes. Dał ci je ojciec, prawda?
Skinęłam głową, zdejmując plecak z ramion.
- Tak, i to też. Pomieści wszystko, jest jak bez dna.
- To na sto procent córka Hermesa - uśmiechnęła się Lynn. - Dylan, przywitaj się z siostrzyczką.
Blondyn mnie mocno uścisnął.
- Jestem synem Hermesa i prawdopodobnie twoim bratem - uśmiechnął się szeroko. Super, mam za brata boskie ciacho, na które leci ta cała Lynn. Odwzajemniłam uśmiech. Nagle nad moją głową zabłysło jasnoniebieskie światło i pojawił się emblemat, przedstawiający tę laskę, która jest symbolem aptekarzy... zaraz, zaraz... jak ona się nazywała... o! Kaduceusz!
- Witaj w Obozie Herosów, Soul, córko Hermesa - powiedział dudniący głos za moimi plecami. Obejrzałam się i wrzasnęłam. Facet był od pasa w dół koniem.
- O shit! For God's sake! Powiedzcie mi że mam halucynacje i nie stoi przede mną centaur - poprosiłam, opierając się na ramieniu Dylana. - Błagam, powiedz mi, że się czymś strułam i mam przewidzenia.
- Soul, to jest Chejron - uśmiechnęła się Miranda, wyglądając jakby bardzo jej się podobało, że się przestraszyłam. Albo że zaczęłam kląć. - Nasz nauczyciel i lekarz polowy podczas bitwy o sztandar.
Chejron zaczął się śmiać, widząc moją minę.
- Nie przejmuj się, każdy tak reaguje - zachichotał Leo. - Niedługo przywykniesz i będzie w porządku.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami i zemdlałam, słysząc tylko jak Leo upuszcza swoje rzeczy, żeby mnie złapać.
Siedziałam na zielonej łące, pod rozłożystym drzewem pełnym pachnących owoców. Wyglądały smakowicie, ale gdy po jeden z nich sięgnęłam, moja dłoń zamigotała i zniknęła na chwilę. Cofnęłam się i zobaczyłam, że zbliża się do mnie wysoki blondyn. Miał takie same oczy jak ja i bliznę na twarzy. Był bardzo przystojny. Zerwał sobie owoc z drzewa, przetarł o rękaw i ugryzł kawałek.
- Elizjum, jak tu spokojnie - wymruczał, patrząc w górę. - Tęsknię za walką, życiem... za Annabeth i Thalią... Gdybym mógł się odrodzić, pozostawiając część duszy w Hadesie.
- Zawsze zostawiasz część duszy w Hadesie, gdy się odradzasz, Luke - powiedział mu wysoki na dwa metry młodzieniec z tarczą. U jego nóg biegały dwa radosne psy. - Twoja pamięć zostaje w Elizjum na zawsze, musisz przejść przez Lete.
- I mogę odrodzić się na Ziemi, wiem, Orionie - pokiwał głową Luke. - Ale nie jako człowiek. Mógłbym tylko prosić bogów o taką pomoc.
- I co? Znowu dałbyś buty Hermesa jakiemuś półbogu?
- Tylko dzieciom Hermesa. Dla nich są bezpieczne w stu procentach. Chciałbym wiedzieć, ile mam teraz rodzeństwa i wiedzieć, co się dzieje w Obozie.
- Dają sobie radę, Luke, nie martw się - zapewnił go Orion. - Daj spokój i ciesz się śmiercią.
- Idź coś upoluj, co? - zaśmiał się cicho Luke, odchodząc spod drzewa. Myśliwy zwrócił wzrok prosto na mnie, jakby wiedział, że tam jestem.
- Znajdź Szerszenia, będzie idealny.
Otworzyłam oczy w zaludnionym pokoju, ale większość ludzi mnie ignorowała. Na moim łóżku siedział Dylan, a z nim dwóch identycznych chłopaków.
- To Travis i Connor Hoodowie, też twoi bracia. Fajnie, że już ci lepiej.
- To teraz wstawaj, czas iść po uzbrojenie dla ciebie. Nie będziesz przecież walczyć z potworami na pięści - zaśmiał się jeden z bliźniaków.
- Dałabym radę - mruknęłam, czując że ból rozsadza mi czaszkę. To był bardzo dziwny sen, całkowicie nielogiczny jak dla mnie.
- Dobra, chodź panna, Leo i Lynn zaprowadzą cię do zbrojowni - powiedział drugi Hood. - Wstawaj, siostra.
Zeszłam z łóżka, błagając o worek lodu na mój obolały mózg. Chwiejnym krokiem podeszłam do drzwi, gdzie stali Leo z Lynn, podając mi mój plecak oraz buty. Odebrałam je i założyłam. Luke w moim śnie mówił, że mogę im ufać. Zarzuciłam plecak na ramię, ruszając za tą dwójką.
Zbrojownia była małym domkiem, który jak mój plecak, był większy wewnątrz niż na zewnątrz. Znajdowały się w niej różne rodzaje broni - miecze, szable, sztylety, noże, pistolety, tarcze i takie inne. Przyglądałam im się z szeroko otwartymi oczami, bo wszystko miało delikatną błękitną poświatę.
- Niebiański spiż - wyjaśnił Leo, uśmiechając się szeroko. - Zabije każdego potwora, ale nie śmiertelnego człowieka. Na herosów niestety też działa.
- Fajnie - mruknęłam, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu jakiejś broni dla siebie. Zagłębiłam się w sterty zakurzonego uzbrojenia. Lynn poszła za mną.
- Miecze są dla najsilniejszych, tylko muszą być dobrze wyważone. Noże i sztylety nadają tylko dla szybkich, bo to krótka broń. Pistolety oraz łuki są dla tych z dobrym wzrokiem - opowiedziała. - Sprawdź, co ci pasuje.
Kiwnęłam głową i wzięłam do ręki krótki nóż harcerski. Machnęłam nim kilka razy, po czym schowałam go do plecaka. Sięgnęłam po pistolet - spodobał mi się, wyglądał czadowo. Jego też schowałam. Chciałam dotknąć pierwszego z brzegu miecza, ale mój wzrok przykuł jeden - stojący w kącie, najbardziej zakurzony, bez niebiańskiej poświaty. Chwyciłam jego rękojeść i wyciągnęłam go z pochwy. Połowa była wykonana z niebiańskiego spiżu, jak cała reszta arsenału, ale druga połowa klingi wyglądała na zwykłą hartowaną stal. Nie czułam, że go trzymam. Wykonałam obrót tnąc powietrze i uśmiechnęłam się usatysfakcjonowana.
- Perfect! Nada się świetnie, biorę go - oznajmiłam, chowając ostrze.
- To Szerszeń - powiedział mi smutny głos od drzwi. - Miecz o dwóch ostrzach, należący kiedyś do Luka Castellana, zabije zarówno potwora jak i człowieka.
Spojrzałam w tamtą stronę. Zobaczyłam dziewczynę o blond włosach i szarych oczach, przyglądającą się mieczowi w mojej dłoni.
- Luke Castellan?
- Syn Hermesa, zginął podczas wojny z Kronosem, aby ocalić Olimp i cały świat. Był bohaterem.
- Annabeth, to Soul - przedstawił mnie Leo z uśmiechem.
- Ten miecz jest idealny dla mnie. W sam raz.
Blondynka skinęła głową uśmiechając się smutno, po czym wyszła. Poczułam, że chyba była bardzo blisko z tym Lukiem.
Niedługo po tym jak wybrałam broń przyszedł po mnie jeden z bliźniaków Hood, chyba Travis. Zabrał mnie na trening szermierki z chłopakiem o imieniu Noah. Po obejrzeniu pokazowego starcia mojego brata z synem Hekate, zrobiło mi się słabo, ale stanęłam do walki - w końcu byłam do niej szkolona całe życie.
Noah mnie zaatakował, uderzając mieczem zanim się przygotowałam, więc oberwałam płazem w ramię. Krzyknęłam, że tak się nie robi, a on mi na to odpowiedział, że przeciwnik nie będzie pytał, czy jestem gotowa. Zaklęłam na niego, wyciągając błyskawicznie miecz i odparowując drugie uderzenie. Władanie mieczem nie było tym samym, co władanie pałką, ale przypominało trochę lekcje katany. Odparowywałam ataki Noah raz po raz, nie mogąc się nadziwić, że on ma tyle siły. Nie wyglądał na takiego. Walka trwała do wieczora i zakończyła się zwycięstwem syna chłopaka.
- Jasny gwint - wydyszałam, próbując schować miecz do pochwy. Podeszła do mnie Miranda i pomogła mi wstać.
- Rzadko kto wytrzymuje z nim tyle na arenie - powiedziała. - Jak miecz?
- A dobrze, dobrze, dziękować - uśmiechnęłam się. - Spisuje się.
- Chodź, Dylan poprosił żebym cię zaprowadziła do domku, bo ma niespodziankę.
Poszłam za nią do brata, który stał przed drzwiami z pudełkiem w dłoniach. Zbliżyłam się do niego.
- Co to, Dylan?
- Prezent na powitanie, coś mi się obiło od twojej pani Mai Night, że miałaś węża.
- Przyniosłeś mi Pimpusia! - ucieszyłam się otwierając pudełko. Mój boa dusiciel owinął się mi wokół szyi sycząc z zadowoleniem. - Mój słodki Pimpuś, jesteś u mamusi.
- Ssss.... - zasyczał z wyrzutem, patrząc na mnie oburzony.
- No przepraszam, nie planowałam ucieczki - mruknęłam, głaszcząc go po łebku. - Już więcej cię nie zostawię, Pimpuś.
Miny Dylana oraz Mirandy były naprawdę bezcenne, kiedy wdałam się w rozmówkę z wężem na temat jedzenia i nowego domu. Odeszłam od nich, nie przejmując się, że mogli się bardzo zdziwić.
***
Prace Martyny (pierwsze miejsce):
***
Praca Maggie:
Letnie słońce
nagrzewało ziemię. Pojedyncze promyki przenikały przez korony drzew. Zielona
polana powoli zmieniała się w saunę.
Leo Valdez,
który leżał na środku łąki, nie zważał na to. Lubił ciepło oraz ogień. Nie
można się dziwić, w końcu był synem Hefajstosa. Pomarańczowa koszulka Obozu
Herosów przyklejała mu się do pleców, a białe szorty pobrudzone były smarem
silnikowym.
Chłopak
przekręcił głowę w lewą stronę i ujrzał zbliżającą się ku niemu postać.
Dziewczyna była wysoka, choć nie przerastała go*. Czarne włosy okalały jej
śliczną, bladą twarz. Jednak główną rolę w tej bajce odgrywały oczy. Granatowe,
niczym nocne niebo. Kiedy bliżej by się przyjrzeć, można by było ujrzeć
migocące, białe kropki wyglądające jak gwiazdy. Ubrana była podobnie jak on, w
obozową koszulkę i krótkie spodenki.
-Hej.-
powiedziała i położyła się obok niego.
-Hej- odparł.
Westchnęła i
chwilę siedzieli w ciszy.
-Jak mnie
znalazłaś?- spytał Leo.
-To było
łatwe- odparła- szłam za zapachem spalenizny.
-Tu wszędzie
czuć spaleniznę. Jest z jakieś sto stopni**.
Zaśmiała się,
a syn Hefajstosa wyobraził sobie, że chciałby słuchać tego śmiechu do końca
życia.
-Dzisiaj jest
pokaz sztucznych ogni-powiedziała.- Idziesz?
-Nie, chyba
sobie odpuszczę- odparł.
-Szkoda. Nie
mam z kimś iść.
Umysł Leona
zaczął pracować na najwyższych obrotach. Otworzył oczy i usiadł patrząc na jej
piękną twarz.
-Lynn, a wiesz
kto to ciebie by pasował?- spytał.
Dziewczyna
zaśmiała się i odrzuciła głowę do tyłu.
-Gdybym to
wiedziała, już dawno bym do niego pędziła- odparła.
Chłopak
zmarszczył brwi.
-Do niego?
-Doprawdy
śmieszne, bardzo śmieszne-powiedziała, ale pomimo tego uniosła kąciki ust i
kontynuowała- Jeśli kogoś takiego znajdziesz, to powiedz mi.
-Będziesz
pierwsza.
Lynnette podniosła
się i otarła spodenki z ziemi.
-Mamy zatem
umowę, Leonie Valdez. A teraz wstawaj, bo zaraz zaczyna się pokaz.- dziewczyna
ruszyła biegiem w stronę obozu.
Leo
odprowadził ją wzrokiem.
-Myślę, że
pasujesz do mnie.-szepnął i pobiegł za nią.
Praca lavi:
Zasnąłem po raz osiemnasty w ciągu jednej lekcji. Nie bardzo rozumiałem dlaczego, bo zawsze przecież byłem skupiony. Nawet na najnudniejszych lekcjach. Dwie dziewczyny, siedzące z tyłu sali rzuciły we mnie kulkami z papieru, żeby mnie obudzić zanim nauczycielka zauważy, że przysypiam.
Pani Nasty była człowiekiem wręcz nieludzkim. Śmiem nawet przypuszczać, że została przysłana na Ziemię przez kosmitów, pragnących podbić naszą planetę, aby szpiegować ludzi. Miała 150cm wzrostu, siwe włosy związane w kok i głos jak dzwon - kiedy na kogoś wrzeszczała (a robiła to bardzo często, chyba bardzo to lubi) słychać ją było na drugim końcu Manhattanu.
Oparłem się, wyciągając nogi pod ławką i ziewnąłem. Nie ma nic gorszego niż funkcje kwadratowe. Spojrzałem błagalnie na zegar nad tablicą, ale do dzwonka zostało jeszcze pięć minut. Jęknąłem. Profesor Nasty zamknęła dziennik i spojrzała na nas swoimi wodnistymi, rozbieganymi oczkami.
- Wszyscy wychodzą, poza rodzeństwem Rodriguez - rozkazała. Zerknąłem ukradkiem na siostrę, która ledwo zauważalnie skinęła głową. Nie wierzyłem, że jest taka spokojna, ale to świetnie do niej pasowało - siedziała sztywno z tymi swoimi ciemnorudymi lokami, lodowatą powagą i szarymi jak burzowe chmury oczami, wpatrującymi się twardo w nauczycielkę.
Dziewczyny z ostatniej ławki mijając nas, rzuciły nam zmiętą karteczkę. Odwinąłem ją. "Uciekajcie!". Patrzyłem za nimi, gdy razem z resztą klasy wychodziły. Gdy drzwi trzasnęły, pani profesor wstała i podeszła do nas. Moja siostra zacisnęła dłoń w pięść.
- Nie ma świadków, teraz zginiecie, herosi - warknęła. Owinął mnie smród zgniłego mięsa z jej ust. Siostra wstała.
- Nie sądzę - oznajmiła spokojnie. - Musiałaby nas pani najpierw złapać, Megajro. A doskonale wiesz, że wystarczy jedno moje skinienie, żebyś zatonęła w czeluściach Tartaru na wieki.
- Mnie nie ta się zabić, jestem sługą Hadesa.
- A ja jego ciotką. Nie zadzieraj z córką Gai.
W milczeniu obserwowałem ich rozmowę jak ciekawy mecz tenisa. Ostatni serw należał do siostry. Po tym ruszyła spokojnie w stronę drzwi, ignorując wściekły charkot z gardła Megajry. Erynia błyskawicznie sięgnęła po spiżowy nóż, ukryty do teraz w szufladzie biurka. Zamachnęła się nim na siostrę. Wskoczyłem przed ostrze, zasłaniają ją.
Zerknęłam przez ramię na minę Megajry - była naprawdę bezcenna. Kobieta nie mogła na początku uwierzyć w to, co się stało. Właściwie nikt by nie uwierzył, nawet półbóg. Nóż ledwo drasnął skórę mojego brata. Pojawiło się na niej delikatne zaczerwienienie. Wykrzywiłam usta w drwiącym uśmiechu i złapałam brata za nadgarstek. Zanim Erynia się skoncentrowała, wyprowadziłam go z sali. Na korytarzu czekały dziewczyny z ostatniej ławki. Blondynka i brunetka.
- Chodźcie do Obozu Herosów, tam będziecie bezpieczni - powiedziała blondynka.
- Mój brat nie jest półkrwi - oznajmiłam, gdy zaczęliśmy uciekać. - Jest tworem śmiertelniczki przebudzonym przez Mojry.
- Ładnie to tak o własnym bracie? - spytała brunetka, wypadając ze szkoły na ulicę. Popędziliśmy w stronę trochę mniej zaludnionej ulicy.
- To prawda - potaknął brat. - Zostałem utkany przez Arachne i ożywiony przez Mojry.
Blondynka zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego ze strachem oraz zaciekawieniem.
- Syn Arachne?
- Trudno, jakoś go przepchniemy przez barierę - stwierdziła brunetka z dzikim uśmiechem.- W sumie Arachne była w połowie pająkiem, więc on też nie jest całkiem człowiekiem. Jak Spider-man - zaśmiała się.
Porównanie mnie do postaci z komiksu było zabawne. Zaśmiałem się razem z brunetką, ale nie spuszczałem oka z blondynki.
- Tak nawiasem, nazywam się Orion - powiedziałem, ciągnąc siostrę dalej po tym chwilowym postoju. - To Mary Magdalene, córka Gai.
- Annabeth, córka Ateny, a to Lynnette, córka Hadesa - przedstawiła je blondynka. A więc to dlatego miała taki przerażony wzrok, gdy na mnie patrzyła. Dość zrozumiałe, nasze matki miały ze sobą na pieńku.
Biegliśmy szybko kierując się ku najrzadziej uczęszczanej ulicy Manhattanu. Niewiele takich było, ale jakimś cudem udało nam się takową znaleźć. Zatrzymaliśmy się, dysząc ciężko. Lynn oparła się o ścianę, pytając co dalej, na co Annabeth powiedziała, że musimy złapać taksówkę. Wsadziła palce w usta i głośno gwizdnęła. Nic się nie stało. Mary podeszła do mnie, żeby obejrzeć moją ranę. Nie była głęboka, tylko lekkie draśnięcie.
Ukrywaliśmy się w zaułku dłuższy czas i nadal nie było taksówki.
- W sali Łaskawa zaatakowała was spiżowym nożem, jak to się stało, że masz taką niewielką ranę? - zdziwiła się Annabeth. - Powinieneś nie żyć.
- To ten materiał - uśmiechnąłem się, przeczesując włosy palcami. Zdjąłem koszulkę i podałem ją córce Ateny. Wzięła, nie rozumiejąc, co jest w niej takiego niezwykłego. Kazałem jej napiąć materiał, a gdy to zrobiła podniosłem jakiś ostry kamyk z ziemi. Z całej siły wbiłem go w koszulkę. Ku zdumieniu Ann i Lynnette materiał wytrzymał. Następnie Mary wyciągnęła nóż, po czym zrobiła to samo co ja. Dopiero po kilku uderzeniach ostrzem zrobiła się dziura.
- Jak to możliwe? - nie dowierzała Annabeth. Założyłem koszulkę.
- Lekkość jedwabiu i wytrzymałość spiżu - powiedziała Mary. - Pajęcza nić, to jego moc. Umie tkać ubrania z pajęczej nici o różnych właściwościach.
- Jak koszulka Froda z "Władcy Pierścieni"! - zawołała Lynn. Spojrzałem na nią zdziwiony tym skojarzeniem, ale pokiwałem głową.
- Mniej więcej.
- Mam was! - rozległ się syczący krzyk nad nami. Odskoczyliśmy na boki o włos unikając uderzenia Megajry. Mary miała już w ręce nóż, Annabeth wyciągnęła białe ostrze wyglądające jak kość, a Lynnette zerwała z szyi wisiorek, który zmienił się momentalnie w miecz ze stygijskiej stali. Niezłe wrażenie. Tylko ja nie miałem broni, więc córka Hadesa stanęła przy mnie gotowa mnie chronić. Uśmiechnąłem się, bo to było bardzo odważne. Albo z drugiej strony głupie. Erynia zaatakowała naszą dwójkę, wytrącając Lynnette broń z ręki. Uciekliśmy dalej, ale ona nie rezygnowała, tylko wpatrywała się w nas z morderczą wrogością. Dość adekwatne do sytuacji stwierdzenie, biorąc pod uwagę fakt, że ten potwór chce nas zabić. Widząc, że do mnie się nie dostanie, postanowiła dorwać najpierw Lynn i się jej pozbyć. Stałem za daleko, żeby ją odepchnąć, ale zdążyłem zdjąć koszulkę i rzucić ją do brunetki.
- Załóż! - krzyknąłem, więc szybko wciągnęła bluzkę przez głowę, co uratowało jej życie, bo odbiło uderzenie noża Erynii. Nagle w potwora uderzyła żółta poobijana taksówka. Drzwi otworzyły się, a my wskoczyliśmy. Na przednich siedzeniach siedziały trzy staruszki.
- Dokąd?
- Obóz Herosów, Long Island - wydyszała Lynn, podziwiając dziurę w koszulce. Megajra rzuciła się na taksówkę, ale na szczęście kobieta za kierownicą ruszyła jak wariatka i pozbyła się ogona. Annabeth wyciągnęła z kieszeni kilka złotych drahm i zapłaciła za przejazd.
W kilka minut znaleźliśmy się w środku lasu. Ja się na ogół nie boję, ale ta przejażdżka była najstraszniejszym, co mnie w życiu spotkało. Wypadłam na trawę, błagając o litość. Orion wyglądał trochę lepiej ode mnie. Jego blond włosy były tylko trochę bardziej potargane niż zwykłe i oczywiście się uśmiechał jak głupi. Kocham go, bardzo, ale jest tak głupi czasami, że nie wierzę, że udaję jego siostrę.
- Dobra, gdzie ten Obóz? - jęknęłam, wstając na nogi. Annabeth wskazała wzgórze. Powoli weszliśmy na nie i stanęliśmy przed bramą. Ja, Lynn i Ann przeszłyśmy bez problemu, ale Orion stał, patrząc niepewnie. Wyciągnęłam do niego rękę.
- Chodź... przejdziesz - zapewniłam go. Zrobił krok i na szczęście się udało.
Dziewczyny zaprowadziły nas do Wielkiego Domu, gdzie czekał na nas centaur.
- Witajcie, nazywam się Chejron. Nauczam młodych herosów takich jak wy - przedstawił nam się. - Jestem szczęśliwy, że do nas dołączycie.
Podał mojemu bratu pomarańczową koszulkę, żeby się ubrał, a Lynnette dała centaurowi tę utkaną przez Oriona, wyjaśniając co to jest.
- Syn Arachne i córka Gai udający rodzeństwo? - zdziwił się. - Czemu tak to wymyśliliście?
- To był pomysł Oriona - oznajmiłam. - Stwierdził, że tak będzie bezpieczniej. On nie był herosem, ale potwory go atakowały, a ja jako córka Gai mogłam nie zostać przyjęta zbyt przyjaźnie przez innych. Mieliśmy się nawzajem ochraniać.
Chejron nas przyjął, choć obozowicze mieli niezbyt zadowolone miny. Nie chcieli widocznie mieć z nami nic wspólnego. Ja nie byłem półbogiem, a Mary Magdalene była córką bogini, która prawie zniszczyła wszystkich herosów. Ale mimo wszystko zostaliśmy w Obozie - mieszkałem w domku Ateny. Mary została przydzielona do domku Demeter jako że miała podobne zainteresowania i moce.
Pani Nasty była człowiekiem wręcz nieludzkim. Śmiem nawet przypuszczać, że została przysłana na Ziemię przez kosmitów, pragnących podbić naszą planetę, aby szpiegować ludzi. Miała 150cm wzrostu, siwe włosy związane w kok i głos jak dzwon - kiedy na kogoś wrzeszczała (a robiła to bardzo często, chyba bardzo to lubi) słychać ją było na drugim końcu Manhattanu.
Oparłem się, wyciągając nogi pod ławką i ziewnąłem. Nie ma nic gorszego niż funkcje kwadratowe. Spojrzałem błagalnie na zegar nad tablicą, ale do dzwonka zostało jeszcze pięć minut. Jęknąłem. Profesor Nasty zamknęła dziennik i spojrzała na nas swoimi wodnistymi, rozbieganymi oczkami.
- Wszyscy wychodzą, poza rodzeństwem Rodriguez - rozkazała. Zerknąłem ukradkiem na siostrę, która ledwo zauważalnie skinęła głową. Nie wierzyłem, że jest taka spokojna, ale to świetnie do niej pasowało - siedziała sztywno z tymi swoimi ciemnorudymi lokami, lodowatą powagą i szarymi jak burzowe chmury oczami, wpatrującymi się twardo w nauczycielkę.
Dziewczyny z ostatniej ławki mijając nas, rzuciły nam zmiętą karteczkę. Odwinąłem ją. "Uciekajcie!". Patrzyłem za nimi, gdy razem z resztą klasy wychodziły. Gdy drzwi trzasnęły, pani profesor wstała i podeszła do nas. Moja siostra zacisnęła dłoń w pięść.
- Nie ma świadków, teraz zginiecie, herosi - warknęła. Owinął mnie smród zgniłego mięsa z jej ust. Siostra wstała.
- Nie sądzę - oznajmiła spokojnie. - Musiałaby nas pani najpierw złapać, Megajro. A doskonale wiesz, że wystarczy jedno moje skinienie, żebyś zatonęła w czeluściach Tartaru na wieki.
- Mnie nie ta się zabić, jestem sługą Hadesa.
- A ja jego ciotką. Nie zadzieraj z córką Gai.
W milczeniu obserwowałem ich rozmowę jak ciekawy mecz tenisa. Ostatni serw należał do siostry. Po tym ruszyła spokojnie w stronę drzwi, ignorując wściekły charkot z gardła Megajry. Erynia błyskawicznie sięgnęła po spiżowy nóż, ukryty do teraz w szufladzie biurka. Zamachnęła się nim na siostrę. Wskoczyłem przed ostrze, zasłaniają ją.
Zerknęłam przez ramię na minę Megajry - była naprawdę bezcenna. Kobieta nie mogła na początku uwierzyć w to, co się stało. Właściwie nikt by nie uwierzył, nawet półbóg. Nóż ledwo drasnął skórę mojego brata. Pojawiło się na niej delikatne zaczerwienienie. Wykrzywiłam usta w drwiącym uśmiechu i złapałam brata za nadgarstek. Zanim Erynia się skoncentrowała, wyprowadziłam go z sali. Na korytarzu czekały dziewczyny z ostatniej ławki. Blondynka i brunetka.
- Chodźcie do Obozu Herosów, tam będziecie bezpieczni - powiedziała blondynka.
- Mój brat nie jest półkrwi - oznajmiłam, gdy zaczęliśmy uciekać. - Jest tworem śmiertelniczki przebudzonym przez Mojry.
- Ładnie to tak o własnym bracie? - spytała brunetka, wypadając ze szkoły na ulicę. Popędziliśmy w stronę trochę mniej zaludnionej ulicy.
- To prawda - potaknął brat. - Zostałem utkany przez Arachne i ożywiony przez Mojry.
Blondynka zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego ze strachem oraz zaciekawieniem.
- Syn Arachne?
- Trudno, jakoś go przepchniemy przez barierę - stwierdziła brunetka z dzikim uśmiechem.- W sumie Arachne była w połowie pająkiem, więc on też nie jest całkiem człowiekiem. Jak Spider-man - zaśmiała się.
Porównanie mnie do postaci z komiksu było zabawne. Zaśmiałem się razem z brunetką, ale nie spuszczałem oka z blondynki.
- Tak nawiasem, nazywam się Orion - powiedziałem, ciągnąc siostrę dalej po tym chwilowym postoju. - To Mary Magdalene, córka Gai.
- Annabeth, córka Ateny, a to Lynnette, córka Hadesa - przedstawiła je blondynka. A więc to dlatego miała taki przerażony wzrok, gdy na mnie patrzyła. Dość zrozumiałe, nasze matki miały ze sobą na pieńku.
Biegliśmy szybko kierując się ku najrzadziej uczęszczanej ulicy Manhattanu. Niewiele takich było, ale jakimś cudem udało nam się takową znaleźć. Zatrzymaliśmy się, dysząc ciężko. Lynn oparła się o ścianę, pytając co dalej, na co Annabeth powiedziała, że musimy złapać taksówkę. Wsadziła palce w usta i głośno gwizdnęła. Nic się nie stało. Mary podeszła do mnie, żeby obejrzeć moją ranę. Nie była głęboka, tylko lekkie draśnięcie.
Ukrywaliśmy się w zaułku dłuższy czas i nadal nie było taksówki.
- W sali Łaskawa zaatakowała was spiżowym nożem, jak to się stało, że masz taką niewielką ranę? - zdziwiła się Annabeth. - Powinieneś nie żyć.
- To ten materiał - uśmiechnąłem się, przeczesując włosy palcami. Zdjąłem koszulkę i podałem ją córce Ateny. Wzięła, nie rozumiejąc, co jest w niej takiego niezwykłego. Kazałem jej napiąć materiał, a gdy to zrobiła podniosłem jakiś ostry kamyk z ziemi. Z całej siły wbiłem go w koszulkę. Ku zdumieniu Ann i Lynnette materiał wytrzymał. Następnie Mary wyciągnęła nóż, po czym zrobiła to samo co ja. Dopiero po kilku uderzeniach ostrzem zrobiła się dziura.
- Jak to możliwe? - nie dowierzała Annabeth. Założyłem koszulkę.
- Lekkość jedwabiu i wytrzymałość spiżu - powiedziała Mary. - Pajęcza nić, to jego moc. Umie tkać ubrania z pajęczej nici o różnych właściwościach.
- Jak koszulka Froda z "Władcy Pierścieni"! - zawołała Lynn. Spojrzałem na nią zdziwiony tym skojarzeniem, ale pokiwałem głową.
- Mniej więcej.
- Mam was! - rozległ się syczący krzyk nad nami. Odskoczyliśmy na boki o włos unikając uderzenia Megajry. Mary miała już w ręce nóż, Annabeth wyciągnęła białe ostrze wyglądające jak kość, a Lynnette zerwała z szyi wisiorek, który zmienił się momentalnie w miecz ze stygijskiej stali. Niezłe wrażenie. Tylko ja nie miałem broni, więc córka Hadesa stanęła przy mnie gotowa mnie chronić. Uśmiechnąłem się, bo to było bardzo odważne. Albo z drugiej strony głupie. Erynia zaatakowała naszą dwójkę, wytrącając Lynnette broń z ręki. Uciekliśmy dalej, ale ona nie rezygnowała, tylko wpatrywała się w nas z morderczą wrogością. Dość adekwatne do sytuacji stwierdzenie, biorąc pod uwagę fakt, że ten potwór chce nas zabić. Widząc, że do mnie się nie dostanie, postanowiła dorwać najpierw Lynn i się jej pozbyć. Stałem za daleko, żeby ją odepchnąć, ale zdążyłem zdjąć koszulkę i rzucić ją do brunetki.
- Załóż! - krzyknąłem, więc szybko wciągnęła bluzkę przez głowę, co uratowało jej życie, bo odbiło uderzenie noża Erynii. Nagle w potwora uderzyła żółta poobijana taksówka. Drzwi otworzyły się, a my wskoczyliśmy. Na przednich siedzeniach siedziały trzy staruszki.
- Dokąd?
- Obóz Herosów, Long Island - wydyszała Lynn, podziwiając dziurę w koszulce. Megajra rzuciła się na taksówkę, ale na szczęście kobieta za kierownicą ruszyła jak wariatka i pozbyła się ogona. Annabeth wyciągnęła z kieszeni kilka złotych drahm i zapłaciła za przejazd.
W kilka minut znaleźliśmy się w środku lasu. Ja się na ogół nie boję, ale ta przejażdżka była najstraszniejszym, co mnie w życiu spotkało. Wypadłam na trawę, błagając o litość. Orion wyglądał trochę lepiej ode mnie. Jego blond włosy były tylko trochę bardziej potargane niż zwykłe i oczywiście się uśmiechał jak głupi. Kocham go, bardzo, ale jest tak głupi czasami, że nie wierzę, że udaję jego siostrę.
- Dobra, gdzie ten Obóz? - jęknęłam, wstając na nogi. Annabeth wskazała wzgórze. Powoli weszliśmy na nie i stanęliśmy przed bramą. Ja, Lynn i Ann przeszłyśmy bez problemu, ale Orion stał, patrząc niepewnie. Wyciągnęłam do niego rękę.
- Chodź... przejdziesz - zapewniłam go. Zrobił krok i na szczęście się udało.
Dziewczyny zaprowadziły nas do Wielkiego Domu, gdzie czekał na nas centaur.
- Witajcie, nazywam się Chejron. Nauczam młodych herosów takich jak wy - przedstawił nam się. - Jestem szczęśliwy, że do nas dołączycie.
Podał mojemu bratu pomarańczową koszulkę, żeby się ubrał, a Lynnette dała centaurowi tę utkaną przez Oriona, wyjaśniając co to jest.
- Syn Arachne i córka Gai udający rodzeństwo? - zdziwił się. - Czemu tak to wymyśliliście?
- To był pomysł Oriona - oznajmiłam. - Stwierdził, że tak będzie bezpieczniej. On nie był herosem, ale potwory go atakowały, a ja jako córka Gai mogłam nie zostać przyjęta zbyt przyjaźnie przez innych. Mieliśmy się nawzajem ochraniać.
Chejron nas przyjął, choć obozowicze mieli niezbyt zadowolone miny. Nie chcieli widocznie mieć z nami nic wspólnego. Ja nie byłem półbogiem, a Mary Magdalene była córką bogini, która prawie zniszczyła wszystkich herosów. Ale mimo wszystko zostaliśmy w Obozie - mieszkałem w domku Ateny. Mary została przydzielona do domku Demeter jako że miała podobne zainteresowania i moce.
***
Prace Wiktorii Ulman:
***
Praca Asi P.:
***
Prace Verci Rozmiarek (wyróżnienie):
***
Prace Panny Nikt (trzecie miejsce):
Między
trzynastą a czternastą Times Square wręcz oblegany był przez ludzi – poruszający
się wciąż tłum tak gęsty, że nie wiadomo, które to ręka, a które to noga. Trwała przerwa na lunch i każdy Amerykanin
wychodził wtedy ze swojej nudnej pracy, żeby zjeść coś obrzydliwie tłustego i
niezdrowego, żeby potem zapić to zimną colą w ilościach hurtowych i wrócić z
powrotem do biura. To był najlepszy czas na zarobienie pieniędzy.
Znajdowałam się niedaleko teatru broadwayowskiego, gdzie siedząc po turecku grałam na gitarze i śpiewałam. Przede mną leżał czarny futerał, wypełniony kartkami z chwytami i tekstami piosenek, gdzie nie gdzie połyskiwały drobne monety. Zwykle po przerwie na lunch zarabiałam do pięciu dolarów góra, no chyba, że przechodziła właśnie wycieczka emerytów – wtedy w ciągu półtorej godziny mój zwykle ziejący pustkami futerał wypełniał się sumą pieniędzy równą moim normalnym dwudniowym dochodom. Wtedy mogłam sobie pozwolić na zjedzenie czegoś więcej niż sucha bułka popita tanim sokiem jabłkowym.
Uciekłam z domu dwa miesiące wcześniej. Zabrałam ze sobą tylko gitarę i wszystkie moje oszczędności (nie błysnęłam inteligencją w kwestii organizacji). Potem wsiadłam do byle jakiego autobusu i przesiadałam się z jednego do drugiego, i do następnego, aż znalazłam się w centrum nowojorskiego życia. Wiem, brzmi to dość głupio, ale nie mogłam wytrzymać w domu. Tutaj nikt mnie nie zna, nikt nie powiadomi mojego taty. Tutaj przynajmniej jestem bezpieczna.
Spędzam czas tak, jak lubię – grając na gitarze, śpiewając, czasem pisząc piosenki. Rzadziej przechadzam się po Times Square, zmieniając miejsce zarobku. Nikt mnie nie bije, nikt się ze mnie nie naśmiewa (no może oprócz kilku nadętych nastolatek, ale kto by się nimi przejmował). Większość ludzi mija mnie udając, że jestem przezroczysta. Są ślepi na ludzką krzywdę, zbyt zajęci sobą. Jednak znajdują się tacy, którzy mnie nie ignorują i dają trochę pieniędzy, czasem coś do jedzenia.
Ze spaniem jest troszkę problemu. Zwykle znajduję miejsce w kanale. Strasznie tam śmierdzi, jednak przyzwyczaiłam się już do tego. Da się wytrzymać. Czasami sypiam w parku. Raz zdarzyło się, że jakaś miła starsza pani zabrała mnie do siebie na kilka dni. To było tydzień temu. Wtedy ostatni raz jadłam coś porządnego i dostałam nowe ubranie. To był prawdziwy cud. Niewielu uciekinierów dostaje taki prezent od losu.
Dzisiejszego dnia nie powodzi mi się zbyt dobrze, mogłabym wręcz rzec, że niedobrze. Chociaż siedzę na ulicy trzecią godzinę, w futerale mam nędznego dolara. Z tego wynika, że zapowiada się chudy wieczór, tak zwane odchudzanie ekspresowe. Chociaż mój żołądek głośno domagał się jedzenia, mieszkańcy Nowego Jorku stwierdzili, że przydałoby mi się zrzucić trochę kilogramów. Oprócz tego nieźle przemarzłam – zbliżał się koniec listopada i dni robiły się coraz chłodniejsze. Ja natomiast paradowałam po mieście w jakiejś szarej bluzie i wyświechtanej dżinsowej kurtce, a na nogach miałam zwykłe trampki wyglądające, jakby przed chwilą przeżuło je i wypluło, a potem zdeptało półtonowe krówsko.
Kiedy ruch trochę zelżał, spakowałam gitarę do futerału, wcześniej przeliczywszy pieniądze. Tak jak przepowiedziałam, zarobiłam dolara siedemdziesiąt. Westchnęłam ze smutkiem i założywszy gitarę na plecy, ruszyłam w kierunku Times Square Towers. Po drodze zatrzymało mnie dwóch chłopaków, na oko w moim wieku.
- Cześć – przywitał się jeden i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Był niższy od swojego towarzysza i wyglądał jak elf z orszaku latynoskiego Świętego Mikołaja.
- O co chodzi? – parsknęłam, przyspieszając kroku.
- Chcieliśmy tylko pogadać – wyjaśnił Elf, cały czas się uśmiechając i z łatwością utrzymując moje tempo.
- No to mamy problem, bo ja tu nie jestem w sprawie pogaduszek – warknęłam. Usiadłam pod budynkiem i wyciągnęłam gitarę z futerału. – Widzisz, jestem tu w celach zarobkowych. – Elf otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale jego towarzysz mu przerwał.
- Daj spokój, Leo – powiedział do niego, a potem zwrócił się do mnie. Oczy miał tak nierealnie błękitne, jak letnie niebo odbijające się w spokojnym oceanie. – Jesteśmy tu, żeby ci coś konkretnego wyjaśnić, Chloe.
- Skąd znasz moje imię? – zapytałam brzdąkając po poszczególnych strunach instrumentu. Chłopak wzruszył ramionami. Oboje usiedli obok mnie.
- Nie ważne – odparł. – Chodzi o to, że…
- Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem – wciął mu się w słowo Leo, elfo-podobny chłopak.
- Valdez, ostatni raz jedziesz ze mną – rzucił zniecierpliwiony, a Leo uśmiechnął się niewinnie i uniósł ręce w obronnym geście. Niebieskooki westchnął.
- O co wam chodzi? – popatrzyłam na nich z uniesioną brwią. Żaden z nich nie odezwał się, więc zaczęłam grać.
- Jak już powiedział Leo, nie jesteś zwyczajną śmiertelniczką – oznajmił Niebieskooki. Parsknęłam śmiechem, nie przerywając gry. Jakaś kobieta wrzuciła mi kilka centów. Zawsze coś.
- Śmiertelniczką? Dobre – zaśmiałam się z rezerwą.
- Naprawdę – potwierdził Leo, za co ten drugi zmroził go spojrzeniem.
- No to niby kim jestem? Jakąś wróżką?
- Eee… Półboginią – oświadczył. Źle złapałam F-dur.
- Zabawne – mruknęłam pod nosem, kontynuując grę. Starsza kobiecina chodząca o lasce zatrzymała się i posłuchała piosenki, a potem z uśmiechem wrzuciła mi dolara. Odwzajemniłam uśmiech z wdzięcznością.
- To jest prawda – powiedział Niebieskooki, zatykając Leonowi usta. – Znasz się trochę na mitologii greckiej, nie?
- Jak każdy – prychnęłam. – Czarodziejskie pioruny, latające sandały i te sprawy. – Leo parsknął śmiechem przez palce swojego kolegi.
- No to znasz pewnie niektórych bogów, no nie?
- Jakiś Jowisz, Neptun… - wymieniłam. Niebieskooki i Leo popatrzyli po sobie ze zdziwieniem, ale w końcu ten pierwszy wzruszył ramionami i kontynuował:
- No to wyobraź sobie, że jeden z tych bogów zszedł na ziemię i związał się ze śmiertelniczką, miał z nią dziecko…
- Kurde, powinniście iść do psychiatry – skwitowałam.
- Masz dysleksję i ADHD, prawda? – spytał Niebieskooki i uśmiechnął się triumfalnie, widząc moją zdezorientowaną minę.
- Mam nawet zaświadczenie z poradni – odparłam słabo, przypominając sobie dom.
- Twój mózg jest zaprogramowany na grekę, nie angielski – powiedział Leo, ściągając ze swoich ust rękę Niebieskookiego. – Dlatego masz problemy z czytaniem i pisaniem.
- Jasne, a ADHD?
- Gotowość do walki – odparł. Jego uśmiech był tak szeroki, że wątpię, żeby mógł się uśmiechnąć jeszcze bardziej. Pokręciłam głową.
- Błagam, przecież wam nie uwierzę – powiedziałam, uśmiechając się kwaśno. – Nikt normalny wam nie uwierzy.
- Ale ty nie jesteś normalna – oznajmił Niebieskooki takim tonem, jakbyśmy właśnie rozprawiali o pogodzie.
- Wielkie dzięki – burknęłam i zaczęłam grać jeszcze głośniej, żeby ich zagłuszyć. Usłyszałam tylko, jak Leo mówi do niego coś w stylu „Gratulacje, mistrzu”, potem przybliżył się do mnie i przytknął rękę do strun gitary, zmuszając mnie do przerwania gry. Spojrzałam na niego wymownie.
- Czego jeszcze ode mnie chcecie? Żart się nie udał, to możecie się wynosić.
- To wcale nie jest żart. Mówimy prawdę – powiedział. Wpatrywał się we mnie wzrokiem zbitego psiaka, dłoni nie odrywał od strun.
- Wątpię.
- Chodź z nami, to ci pokażemy – oznajmił Niebieskooki.
- Gdzie niby mam z wami iść? – zapytałam, strzepując rękę Leona z gitary. Niebieskooki uśmiechnął się i wskazał na siebie. Na początku nie zrozumiałam, o co chodzi, ale wtedy zobaczyłam, że na jego wściekle pomarańczowej koszulce jest napisane „Obóz Pół-Krwi”. Leo miał dokładnie taką samą.
- Co to za miejsce?
- Jest to obóz pół-krwi, jak wskazuje napis.
- Och, serio? Co to za obóz. – Nie zaakcentowałam pytania.
- Obóz dla herosów – odparł Niebieskooki. – Pół-bogów. Takich, jak ja, ty, czy Leo.
- Aha, a twój boski rodzic, to niby kto? – spytałam ironicznie. Zwolniłam tempo i zaczęłam grać jakąś ckliwą balladę.
- Posejdon. A Leona to Hefajstos – oznajmił.
- A mój?
- Jeszcze nie wiemy. Nie zostałaś uznana – wyjaśnił Leo. Przewróciłam oczami.
- Ech, zgoda. Pojadę do tamtego waszego obozu, ale jeśli to wszystko jedna wielka ściema, będzie z wami krucho – ostrzegłam i wybrawszy pieniądze z futerału, zapakowałam do niego gitarę.
- Świetnie! – zawołał Leo i klasnął w dłonie.
Przez całą drogę słychać było tylko trajkotanie Leona – cały czas nadawał o różnych niestworzonych rzeczach. Kiedy zaczął mnie już swoim ględzeniem powoli doprowadzać do szewskiej pasji Niebieskooki oznajmił, że jesteśmy już prawie na miejscu. To mówiąc, wskazał ręką na rozległy las iglasty. Spojrzałam niepewnie najpierw na niego, potem na las, na końcu znów na niego i pokręciłam głową.
- Sorry, ale niezbyt uśmiecha mi się wizyta w ciemnym lesie w towarzystwie obcych chłopaków – mruknęłam.
- No niestety – westchnął Niebieskooki i ruszył w głąb gęstwiny drzew. Jęknęłam cicho i ruszyłam za nim. W końcu doprowadził mnie do jakiegoś olbrzymiego kamiennego łuku w niektórych miejscach porośniętego zielonym mchem. Rozejrzałam się dookoła, ale nie dostrzegłam ani żywej duszy. Zero namiotów, ognisk czy czegoś, co by się z obozem kojarzyło. Było cicho, jedynym słyszalnym dźwiękiem były oddechy naszej trójki.
- To tu? – prychnęłam ze zdenerwowania. – Ostrzegałam, że będzie z wami krucho.
- Czekaj! – zawołał Leo i podbiegł do mnie, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić. Stanął obok i wskazał na coś na łuku. – Patrz. – Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, a potem, skrzyżowawszy ręce na piersi, przeniosłam wzrok we wskazane miejsce. Faktycznie, coś tam było napisane. Kiedy się lepiej przyjrzałam, odczytałam wyryty w zimnym kamieniu napis „Obóz Pół-Krwi”.
- Idziesz? – spytał Niebieskooki stojąc już po drugiej stronie łuku. Nie zauważyłam, kiedy tam przeszedł. Pokiwałam niemrawo głową i przeszłam przez łuk, po czym podążyłam za chłopakiem. W końcu doszliśmy do domniemanego obozu. Jednak nie wyglądał on jak obóz, który zwykle sobie wyobrażam, kiedy rzucają to hasło. Nie było tam namiotów, ognisk ani żadnych tym podobnych rzeczy. Wszędzie, gdzie okiem sięgnął, porozsiewane były różnej wielkości budynki, gdzieś w oddali lśniło jezioro, resztę przesłaniał gęsty las. Wszędzie roiło się od dzieciaków i nastolatków w takich samych koszulkach, co Niebieskooki i Leo oraz w krótkich spodniach, albo w zbrojach. To ostatnie bardzo mnie zdziwiło, zwłaszcza gdy zauważyłam jednego chłopaka wywijającego mieczem na prawo i lewo, jakby odganiał jakieś muchy. Temperatura sięgała tu około dwudziestu trzech stopni, nie to co na zewnątrz. Świeciło jasne słońce, na niebie nie było ani jednej chmury.
- Wow – wyrwało mi się. Patrzyłam na krajobraz z podziwem i, jak sobie potem zdałam sprawę, z otwartą buzią. Szybko ją zamknęłam, ale nie odrywałam wzroku.
- Mee, Percy! – zawołał ktoś. W oddali zobaczyłam człowieka biegnącego ku nam z zawrotną prędkością. Kiedy się zbliżył odrobinę pomyślałam: kto nosi futrzane spodnie? Jednak kiedy stanął obok Niebieskookiego i zagadnął go, zdałam sobie sprawę, że to nie spodnie, lecz kozie nogi z kopytami. Wydałam z siebie zduszony okrzyk.
- To mi się śni – jęknęłam i przetarłam oczy żeby sprawdzić, czy mi się nie przywidziało. Jednak chłopak nadal miał kozie nogi.
- Nowa? – spytał pół-kozioł. Leo i Percy pokiwali głowami z szerokimi uśmiechami. – Kto jest jej rodzicem.
- Jeszcze nieuznana.
- Ach… - westchnął kozioł i podszedł do mnie. – Hej, jestem Grover.
- Jesteś koza – wymamrotałam zupełnie zbita z tropu, a Leo parsknął śmiechem za moimi plecami. Grover uśmiechnął się półgębkiem.
- Fachowa nazwa to satyr – poprawił mnie, wywołując jeszcze większy atak wesołości u Leona. – Ale tak, jestem kozłem. Tylko w połowie. Zaprowadźcie ją lepiej do Chejrona – dodał po chwili. – Już się niecierpliwił.
- Właśnie do niego zmierzamy. Jest w biurze?
- Nie, nad jeziorem – odparł. Po chwili usłyszeliśmy jakiś dziewczęcy chichot i wołanie, a satyr widocznie poczerwieniał. – Muszę już lecieć, Kalina na mnie czeka.
- No to do zobaczenia – pożegnał się Percy. Grover pomachał nam na pożegnanie i pognał w stronę stojącej na brzegu lasu dziewczyny, a ja prawie zemdlałam. Leo jeszcze raz parsknął śmiechem i podtrzymał mnie, żebym nie upadła na ziemię.
- Jezu, kozioł – jęknęłam, kryjąc twarz w dłoniach. Tym razem i Percy zachichotał.
- Spokojnie, poczekaj aż zobaczysz Chejrona.
- Jest w połowie wielorybem? – strzeliłam.
- Prawie, prawie.
Gdy szliśmy do tajemniczego Chejrona, mijaliśmy wielu obozowiczów – co najmniej trzy czwarte miało te same pomarańczowe koszulki, co Leo i Percy, połowa obrzuciła mnie dziwnymi spojrzeniami, a jedna trzecia mijanych podeszła do nas i przeprowadziliśmy tę samą rozmowę, co z Groverem, tylko bez tych wtrąceń o kozach. Czułam się niekomfortowo pod ostrzałem tych wszystkich ciekawskich spojrzeń. Kurczę, czy oni w życiu nie widzieli żadnej nowej dziewczyny? No błagam, to już lekka przesada. Przybycie kogoś nowego nie może stanowić aż tak wielkiej sensacji wśród obozowiczów. Gdybym miała dodatkowe oko, albo cztery ręce, to rozumiem. Mogliby się gapić, ale na litość boską, jestem tylko dziewczyną.
W końcu doszliśmy nad jezioro. Było ono ogromne, z jednej strony otoczonej lasem, z drugiej niskimi wzniesieniami. Gdzieś w oddali zobaczyłam konia pochylającego się nad czymś, lecz kiedy Percy krzyknął do niego „Chejronie!”, omal nie dostałam palpitacji serca.
- To jest Chejron? – spytałam słabo, wskazując na biegnącego w naszą stronę w połowie konia, a w połowie człowieka. Leo pokiwał głową z łobuzerskim uśmieszkiem. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. – O matko.
- Witaj, Percy – przywitał się Chejron.
- Cześć, Chejronie.
- Hej, patrz kogo mamy – zawołał triumfalnie Leo, krzyżując ręce na ramionach i celując nosem w chmury, jakby czekał na oklaski.
- Widzę dziewczynę, Chloe, jak mniemam – odparł Chejron.
- Aha… - pokiwałam głową wpatrzona końskie ciało mężczyzny.
- Już wiadomo, kto jest jej rodzicem? – dopytywał się.
- Jeszcze nieuznana – powiedział Percy.
- W porządku. Leo, idź oprowadzić Chloe po obozie, a potem pokaż jej Jedenastkę. Chcę was oboje widzieć na wieczornym ognisku. Percy, z tobą muszą porozmawiać na osobności – powiedział Chejron. Percy pożegnał nas i poszedł.
- No i jak wrażenia? – zapytał Leo, szczerząc zęby.
- Nie no świetnie – jęknęłam. – Nastolatki wywijają zaostrzonym żelastwem, kozy chodzą na randki a konie są szefami.
- Hm, nie zdziwiłbym się, gdybyś była córką Nemezis – powiedział kwaśno. Nie wiedziałam co to znaczy, ale się nie dopytywałam.
W czasie tej pseudo wycieczki krajoznawczej stwierdziłam, iż Leo świetnie nadawałby się na przewodnika. Pokazał mi arenę do szermierki, amfiteatr, zbrojownię, pola truskawek i w ogóle wszystko, jednak najbardziej zachwyciły mnie stajnie pegazów. Mogłabym godzinami przyglądać się tym pięknym stworzeniom, jednak Leo brutalnie wyrwał mnie sprzed ich słodkiego widoku i zaprowadził do kuźni. Po drodze opowiadał o obozowiczach.
- Dzieci Afrodyty, bogini piękności, to straszni lalusie i flirciary. Lepiej trzymać się od nich z daleka, tak samo jak od dzieci z Aresa, boga wojny. Tych to należy szerokim łukiem omijać, bo można nie dożyć dnia następnego. Ci od Ateny to w większości przypadków przemądrzałe mole książkowe. Nie muszę chyba mówić, że jest boginią mądrości.
- W większości?
- Annabeth, dziewczyna Percy’ego jest w porządku. I świetna jest w walce z bronią i w zdobywaniu sztandaru. Fajni są też goście od Hermesa, boskiego posłańca. Z tymi to dopiero jest ubaw, oczywiście dopóki to tobie nie wykręcą jakiegoś numeru.
- Hej, Valdez – zawołał ktoś. Znowu.
- Hejka, Montrose – odparł i uśmiechnął się złośliwie. Koło nas stanęła dziewczyna, której włosy były tak czarne, że w świetle miały błękitny poblask. Towarzyszył jej wysoki blondyn. Oboje mieli trzymali w rękach miecze.
- Pomyślałam, że znów chciałabym cię pokonać na arenie i chciałam się zapytać, czy nie poszedłbyś z nami, ale chyba masz coś innego do roboty – powiedziała, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Taa… To jest Chloe. Jeszcze nieuznana – odpowiedział Leo, wyprzedzając pytanie dziewczyny. Nieznajoma pokiwała głową. W tej samej chwili pomyślałam, że „Jeszcze Nieuznana” to będzie moje nowe przezwisko obozowe.
- No to musi mi starczyć wygrana z Drake’iem – mruknęła, a jej towarzysz dał jej kuksańca.
- Raz z tobą wygrałem – bronił się.
- Jasne, to był czysty przypadek – uśmiechnęła się złośliwie i zwróciła do Leona. – Widzimy się na kolacji – powiedziała i odeszła.
- Kto to? – zapytałam.
- Lynn, córeczka Hadesa, pana podziemi, i dziecka Nemezis, bogini czegoś tam. Nie pamiętam dokładnie, ale idę o zakład, że to bogini złośliwości, wredności i tym podobne. W każdym razie, niezłe z niej ziółko, czasem mnie nawet przeraża.
- Przyjaźnicie się? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Leo mógł pomyśleć, że jestem o niego zazdrosna, czy coś w tym stylu. Z jego uśmieszku wywnioskowałam, że nie „mógł pomyśleć”, ale „pomyślał”.
- No. Aha, i lepiej jej nie denerwuj.
- Tutaj lepiej nikogo nie wkurzać – mruknęłam, a Leo pokiwał twierdząco głową.
- No może oprócz dzieci Hypnosa – zachichotał. – W najgorszym przypadku mogą zasnąć ze złości.
Na końcu Leo zaprowadził mnie do Jedenastki, domku, w którym mieszkają dzieci Hermesa i wszyscy nieuznani półbogowie, jak mi powiedział. Potem zawołał jakichś dwóch chłopaków, na oko niemal zupełnie identycznych i poprosił ich, żeby zrobili dla mnie chwilowe miejsce, dopóki nie zostanę uznana. Potem oznajmił, że spotkamy się na ognisku i odszedł.
- Hej, nie jesteś aby za stara? – zapytał jeden z bliźniaków, ale nie wiem czy Connor czy Travis. Jeszcze na tyle ich nie rozróżniam.
- W jakim sensie?
- No bo bogowie przyrzekli, że będą uznawać swoje dzieci do trzynastego roku życia. A ty nie wyglądasz na tyle.
- Mam prawie szesnaście – powiedziałam.
Bracia dali mi jakieś nowe ubranie i pokazali, gdzie jest łazienka. Podziękowałam im i zamknęłam się na klucz. Ostatni raz myłam się trzy dni temu, kiedy lał deszcz tak obfity, że równie dobrze mogłabym stać pod prysznicem. Po chwili przypomniałam sobie, że cały czas noszę na plecach moją gitarę. Zupełnie o niej zapomniałam.
Kiedy odkręciłam wodę, od razu się rozluźniłam. Tak dawno nie było mi aż tak ciepło. Pomyślałam, że mogłabym stać pod gorącym strumieniem całą wieczność, lecz wkrótce zdrowy rozsądek nakazał mi wyjść spod prysznica. Założyłam ciemne dżinsy i wściekle pomarańczową koszulkę obozową, którą dało mi rodzeństwo, oraz moją starą dżinsową kurtkę po przejściach. Byłam do niej zbyt przywiązana, żeby ją zostawić. Stwierdziłam, że nikt się nie obrazi, jeśli użyję jego szczotki do włosów, więc bez wahania ją wzięłam. Poza tym czego nie zobaczą, to ich nie zaboli. Szybko wysuszyłam włosy ręcznikiem i energicznie rozczesałam, wyrywając przy tym kilka, po czym wyszłam z łazienki. Nie wiedziałam, gdzie mogę zostawić moją gitarę, więc wzięłam ją ze sobą.
Leo powiedział, że ognisko zaczyna się około dziewiętnastej. Była za dziesięć osiemnasta, a jako że nie chciało mi się siedzieć w Jedenastce, wybrałam się na mały spacer. Pomyślałam, że odejdę najdalej kilkadziesiąt metrów, żebym potem wiedziała, jak wrócić. Jednak nie sądziłam, że z moim zmysłem orientacji jest tak fatalnie i zgubiłam się już po pięciu minutach. Zaczęłam się martwić dopiero, kiedy zaczynało zachodzić słońce. W końcu zapytałam o drogę jakąś dziewczynę z czerwonymi włosami. Nieznajoma spojrzała na mnie wzrokiem rasowej morderczyni, potem chłodno udzieliła mi wskazówek na temat dojścia na ognisko, po czym odeszła.
Po kilku nieudanych próbach w końcu znalazłam się we właściwym miejscu. Ni stąd, ni zowąd pojawił się przy mnie Leo, jakby wyskoczył spod ziemi.
- I jak ci się podoba? – zapytał. Wzruszyłam ramionami.
- Jest naprawdę świetnie. W życiu nie widziałam takiego miejsca – odparłam głosem wypranym z emocji. Usiedliśmy tuż przy ognisku, które było tak wysokie, jak okoliczne sosenki. Około pięćdziesiątka obozowiczów zebrała się wokół paleniska, rozmawiając i śmiejąc się. W tłumie dostrzegłam też kilku satyrów i dziewczyn w ubranych w lekkie zielone sukienki, z długimi lśniącymi przeplatanymi polnymi kwiatami. Domyśliłam się, że to muszą być jakieś nimfy. Jedna z nich przytulała się do satyra Grovera. To musiała być ta Kalina, jego dziewczyna.
- Ale entuzjazm – mruknął Leo.
- Jejku, to wszystko po prostu jest mi obce. Nie wiem jak mam się zachować, co robić. Z całego tego tłumu znam tylko ciebie. Myślisz, że jest mi łatwo? Zwłaszcza, kiedy moim nowym obozowym przezwiskiem jest „Jeszcze Nieuznana”.
- Co?
- „To jest Chloe, jeszcze nieuznana” – sparodiowałam ton jego głosu. Leo zaśmiał się.
- Spokojnie, to minie – powiedział i uśmiechnął się pocieszająco, po czym spojrzał gdzieś nad moją głowę i dodał – już mija.
- Co? – zapytałam i spojrzałam w górę. Nade mną błyszczał jakiś znak, tylko z tej perspektywy nie widziałam, jaki.
- Moje gratulacje – odparł Leo. – Tylko gdybym jeszcze wiedział, czyj to znak.
- Co tam jest? – zapytałam niecierpliwie, próbując ignorować wpatrzony we mnie tabun ludzi. Kilkoro obozowiczów wytknęło mnie palcami.
- Eee... Pochodnia i kwiatki – powiedział wielce obrazowo.
- Co to może znaczyć?
- Zaraz się dowiemy. Chejronie! – zawołał Leo i zaraz pojawił się obok centaur. Przyjrzał się badawczo znakowi nad moją głową i zrobił taką minę, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył taki znak. Potem spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby wszystko przetwarzał i w końcu oświadczył:
- Witamy w Obozie pierwszą córkę Eos, bogini jutrzenki. – Jego słowa wywołały falę szeptów na mój temat, jakby mało było już plotek o tej nowej, co nie została uznana w wieku trzynastu lat. – Nie mamy niestety jej domku w Obozie, więc zamieszkasz w Jedenastce. Może później przeniesiemy cię gdzieś indziej, w miarę możliwości.
- Masz na myśli Aurorę – poprawiłam go, chociaż zupełnie nie wiedziałam, skąd znam to imię. Jak to, co powiedział Chejron wywołało poruszenie, to na moją wypowiedź obozowicze zareagowali niemymi krzykami.
- To się porobiło – westchnął i podrapał się w brodę. – Chodź ze mną do mojego biura.
- Dlaczego? – zapytałam, rozglądając się niepewnie po twarzach obozowiczów.
- To nie jest miejsce na takie rozmowy – uciął tylko. Wstałam więc i podreptałam posłusznie za Chejronem. Leo zrobił to samo. - Leo, ty zostajesz.
- Dlaczego? – jęknął chłopak. – Mógłbym się na coś przydać.
- Bez dyskusji.
Leo zrobił obrażoną minę, ale posłusznie usiadł z powrotem na poprzednim miejscu i skrzyżowawszy ręce na piersi zaczął wpatrywać się w ogień. Odwróciłam się i wyszłam z Chejronem poza obręb ogniska, czując na plecach ciekawskie ukradkowe spojrzenia. Wkrótce, gdy byliśmy już prawie na miejscu, jak oznajmił centaur, usłyszałam stłumione śmiechy i muzykę gitarową.
Chejron zaprowadził mnie do jakiegoś budynku, nazywając go „Wielkim Domem”. W rzeczywistości nie jest on duży, tak jak mówi jego nazwa. Raczej nie grzeszy rozmiarami. Z zewnątrz jest zbudowany z drewnianych belek i takich samych drzwi. W środku jednak ściany zostały pokryte betonem, a wyryto w nim portrety bogów. Rozpoznałam Jowisza, Neptuna i Plutona, oraz kilku innych. Znajdowało się tam jednoosobowe biuro, w którym mieści się koń i biurko, bądź też dwie osoby i stół.
- Proszę, rozgość się – powiedział.
- Imprezowe Kucyki? – zapytałam, wskazując palcem na kalendarz wiszący na ścianie. Przedstawiał stado centaurów wyglądem przypominających pokemony.
- Moi kuzyni – machnął ręką. Odwrócił się do mnie plecami (raczej zadem, ale to o wiele gorzej brzmi), a przodem do jakiejś kamiennej misy wypełnionej wodą.
- O bogini tęczy, przyjmij moją ofiarę – wymamrotał i wrzucił do misy złotą monetę. Wtedy z naczynia wystrzeliło coś w rodzaju strumienia wodnego pobłyskującego wszystkimi kolorami tęczy, a następnie zamieniło się w obraz w pienistej ramie, w którym pojawiła się jakaś dziewczyna, o oczach w barwie płynnego złota.
- Cześć, Chejronie – przywitała centaura z uśmiechem.
- Witaj, Hazel – powiedział. – Mamy problem.
- Jaki? – zapytała dziewczyna, nagle poważniejąc.
- Nazywa się Chloe, a na nazwisko Forrester – uściślił Chejron, przesuwając się w bok i pokazując mi gestem, żebym podeszła. Posłusznie zajęłam miejsce obok centaura.
- Rzymianka? – domyśliła się Hazel.
- Tak. Nazywa bogów ich rzymskimi imionami – dodał. – Córka Aurory. Mogłabyś sprawdzić?
- Jasne – uśmiechnęła się i zaraz wrzasnęła – Jason! Poszukaj Chloe Forrester w kartach!
- A co, Junona rączki urwała?! – zawołał Jason z głębi obrazu.
- Tobie zaraz sama urwę, jeśli nie weźmiesz się do roboty! – odkrzyknęła. – A jak tam w Obozie Herosów?
- Nic nowego – powiedział Chejron.
- A co u Percy’ego i Annabeth? – zapytała Hazel, zakładając za ucho kosmyk brązowych włosów. Coś w jej spojrzeniu było takiego, że nie mogłam odwrócić wzroku. Jakby wrodzona charyzma, tylko o zasięgu i sile rażenia przeciętnej bomby atomowej.
- Aktualnie są na ognisku – oznajmił centaur. – Chyba, że o czymś nie wiem. Ech, Percy cały czas ma w nosie zakazy i nakazy. Zachowuje się jak jakiś celebryta.
- Daj spokój, Chejronie – parsknęła Hazel przyjaźnie. – To, że od czasu do czasu wymknie się gdzieś z Annabeth nie znaczy, że ma cię gdzieś. Oni chodzą na spotkania zwane przez dzisiejszych nastolatków randką. – Końcówkę wypowiedziała z pewną dozą ironii.
- Nie ma! – rozległ się stłumiony głos Jasona.
- Jesteś pewien? – krzyknęła Hazel. Chłopak zawołał, że jest pewny. – Niestety, ona nie jest Rzymianką. Nie dostaliśmy żadnego doniesienia, nie ma jej w spisie, jeśli ufać Jasonowi.
- To nie możliwe. Przecież Chloe nazywa bogów ich rzymskimi… - w tym momencie obraz zatrzymał się i jakby poszarzał, a na jego środku pojawił się na nim biały napis „Aby przedłużyć połączenie, wrzuć drachmę”. Chejron mruknął, że w końcu splajtuje przez te iryfony i wyciągnął z kieszeni kolejną złotą monetę. Na obrazie znów pojawiła się Hazel, a obok niej stał jakiś wysoki chłopak z blond włosami, pewnie Jason.
- Słyszałaś mnie?
- Tak, ale to niemożliwe – stwierdziła Hazel i zaraz wbiła we mnie swoje spojrzenie. Nagle skamieniałam pod jego mocą. – Wymień mi jakichś bogów. Jakichkolwiek.
- Eee… No nie wiem. Bachus, Diana – powiedziałam pierwsze lepsze imiona, jakie wpadły mi do głowy. Nawet nie wiedziałam, skąd je znam. Dziewczyna pokiwała głową w zamyśleniu. Tymczasem do głosu doszedł Jason.
- Chejronie nie mamy jej – powiedział.
- To nie możliwe. Dostałem o niej doniesienie i z niego wynikało, że jest Greczynką. Potem powiedziała, że jej matką jest Aurora.
- Uspokój się, Chejronie – westchnął Jason. – Na pewno jest jakieś racjonalne wytłumaczenie. Przecież nie może być pół Rzymianką, pół Greczynką.
- A może jednak? – powiedziała Hazel.
- Niby jak? – parsknął chłopak. – Aurora miała niby zmienić tożsamość w trakcie… No, wiadomo czego? Hazel, to nie możliwe!
- A jeśli? Przecież to Chejron dostał o niej cynk, a nie my. Potem okazało się, że zna rzymskie imiona bogów. Nie zdziwiłabym się, gdybym miała rację.
- Jesteś szalona – stwierdził Jason.
- A jeśli Hazel ma rację, to co mamy z nią począć? – wtrącił się Chejron. Cała trójka zaczęła rozmawiać tak, jakby mnie tam nie było. – Przecież nie możemy się tak po prostu skontaktować z Eos i zapytać się o nią.
- Na razie niech zostanie w Obozie Herosów. Później pomyślimy, co z nią zrobić – odparła Hazel. W tym momencie połączenie znów się urwało. Chejron westchnął i przetarł dłonią oczy.
- Mogę już iść do siebie? – zapytałam nieśmiało. Centaur spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, jakby nie wiedział, że tu jestem. Po chwili jednak przypomniał sobie o mojej obecności.
- Tak, tak – powiedział i otworzył szufladę, po czym wyjął z niej stos papierzysk i wypchanych teczek. Mruknęłam ciche „dobranoc” i wyszłam z Wielkiego Domu. Jak się okazało, przed wejściem czekał nie kto inny, jak Leo. Rozpromienił się na mój widok, a potem zaraz nachmurzył, widząc moją ponurą minę. Kiedy minęłam go bez słowa, zaraz podbiegł do mnie i zapytał:
- Co się stało?
- Chejron i Hazel twierdzą, że jestem pół Rzymianką a pół Greczynką, mówią o mnie, jak o jakimś kundlu. Szukają mnie po kartotekach i nie wiadomo co jeszcze – jęknęłam. – Mam dość. Po co przyjechaliście po mnie na Times Square?
- Zaraz, zaraz. Pół Rzymianką, pół Greczynką? – spytał wyraźnie zbity z tropu.
- Że Aurora zmieniła jakąś tam tożsamość w trakcie sam wiesz czego – burknęłam. – O co w ogóle chodzi z tą tożsamością?
- Wiesz, że Rzymianie jakby skopiowali naszych bogów i nadali im nowe imiona, nie? To są ci sami bogowie, tylko mają inne imiona i osobowości, i są inaczej wyobrażani. Bogowie nie mogli stworzyć żadnych swoich kopii ani nic, więc pomnożyli się przez dwa – tak, jakby mieli rozdwojenie jaźni. Kojarzysz Smeagola Golluma z „Władcy Pierścieni”? No to oni tak mają, tyle że nie gadają do siebie i nie biją się o biżuterię, łapiesz?
- No tak, ale jakim cudem…?
- Otóż bogowie mogą zmieniać swoje tożsamości kiedy im się żywnie podoba. Więc albo Eos tak zrobiła w twoim przypadku, albo Hazel rąbnęła się w obliczeniach.
- Pięknie. Nawet tutaj jestem wybrykiem natury – mruknęłam i wpakowałam ręce do kieszeni, rąbiąc naburmuszoną minę. Leo objął mnie ramieniem.
- Chyba żartujesz – parsknął. – Jesteś jedna jedyna w swoim rodzaju. Wiesz, oryginalna. To jest najlepsze, co może się przydarzyć. Najlepsze, acz nieco przerażające.
- Ty to potrafisz pocieszyć – zaśmiałam się.
- Leon Valdez do usług – powiedział i skłonił się nisko, cały czas jedną ręką obejmując mnie. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się. Gdy patrzyłam w jego oczy odniosłam wrażenie, iż przesadził z kofeiną. Leo odprowadził mnie aż pod Jedenastkę.
- Do zobaczenia na śniadaniu – powiedział i zrobił pół kroku w moją stronę, po czym zawahał się, powiedział zwyczajne „Cześć” i odwróciwszy się na pięcie, odszedł. Kiedy wchodziłam do domku zauważyłam kątem oka, że odwrócił się. Uśmiechnęłam się pod nosem i nagle stwierdziłam, że uwielbiam ten obóz.
Znajdowałam się niedaleko teatru broadwayowskiego, gdzie siedząc po turecku grałam na gitarze i śpiewałam. Przede mną leżał czarny futerał, wypełniony kartkami z chwytami i tekstami piosenek, gdzie nie gdzie połyskiwały drobne monety. Zwykle po przerwie na lunch zarabiałam do pięciu dolarów góra, no chyba, że przechodziła właśnie wycieczka emerytów – wtedy w ciągu półtorej godziny mój zwykle ziejący pustkami futerał wypełniał się sumą pieniędzy równą moim normalnym dwudniowym dochodom. Wtedy mogłam sobie pozwolić na zjedzenie czegoś więcej niż sucha bułka popita tanim sokiem jabłkowym.
Uciekłam z domu dwa miesiące wcześniej. Zabrałam ze sobą tylko gitarę i wszystkie moje oszczędności (nie błysnęłam inteligencją w kwestii organizacji). Potem wsiadłam do byle jakiego autobusu i przesiadałam się z jednego do drugiego, i do następnego, aż znalazłam się w centrum nowojorskiego życia. Wiem, brzmi to dość głupio, ale nie mogłam wytrzymać w domu. Tutaj nikt mnie nie zna, nikt nie powiadomi mojego taty. Tutaj przynajmniej jestem bezpieczna.
Spędzam czas tak, jak lubię – grając na gitarze, śpiewając, czasem pisząc piosenki. Rzadziej przechadzam się po Times Square, zmieniając miejsce zarobku. Nikt mnie nie bije, nikt się ze mnie nie naśmiewa (no może oprócz kilku nadętych nastolatek, ale kto by się nimi przejmował). Większość ludzi mija mnie udając, że jestem przezroczysta. Są ślepi na ludzką krzywdę, zbyt zajęci sobą. Jednak znajdują się tacy, którzy mnie nie ignorują i dają trochę pieniędzy, czasem coś do jedzenia.
Ze spaniem jest troszkę problemu. Zwykle znajduję miejsce w kanale. Strasznie tam śmierdzi, jednak przyzwyczaiłam się już do tego. Da się wytrzymać. Czasami sypiam w parku. Raz zdarzyło się, że jakaś miła starsza pani zabrała mnie do siebie na kilka dni. To było tydzień temu. Wtedy ostatni raz jadłam coś porządnego i dostałam nowe ubranie. To był prawdziwy cud. Niewielu uciekinierów dostaje taki prezent od losu.
Dzisiejszego dnia nie powodzi mi się zbyt dobrze, mogłabym wręcz rzec, że niedobrze. Chociaż siedzę na ulicy trzecią godzinę, w futerale mam nędznego dolara. Z tego wynika, że zapowiada się chudy wieczór, tak zwane odchudzanie ekspresowe. Chociaż mój żołądek głośno domagał się jedzenia, mieszkańcy Nowego Jorku stwierdzili, że przydałoby mi się zrzucić trochę kilogramów. Oprócz tego nieźle przemarzłam – zbliżał się koniec listopada i dni robiły się coraz chłodniejsze. Ja natomiast paradowałam po mieście w jakiejś szarej bluzie i wyświechtanej dżinsowej kurtce, a na nogach miałam zwykłe trampki wyglądające, jakby przed chwilą przeżuło je i wypluło, a potem zdeptało półtonowe krówsko.
Kiedy ruch trochę zelżał, spakowałam gitarę do futerału, wcześniej przeliczywszy pieniądze. Tak jak przepowiedziałam, zarobiłam dolara siedemdziesiąt. Westchnęłam ze smutkiem i założywszy gitarę na plecy, ruszyłam w kierunku Times Square Towers. Po drodze zatrzymało mnie dwóch chłopaków, na oko w moim wieku.
- Cześć – przywitał się jeden i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Był niższy od swojego towarzysza i wyglądał jak elf z orszaku latynoskiego Świętego Mikołaja.
- O co chodzi? – parsknęłam, przyspieszając kroku.
- Chcieliśmy tylko pogadać – wyjaśnił Elf, cały czas się uśmiechając i z łatwością utrzymując moje tempo.
- No to mamy problem, bo ja tu nie jestem w sprawie pogaduszek – warknęłam. Usiadłam pod budynkiem i wyciągnęłam gitarę z futerału. – Widzisz, jestem tu w celach zarobkowych. – Elf otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale jego towarzysz mu przerwał.
- Daj spokój, Leo – powiedział do niego, a potem zwrócił się do mnie. Oczy miał tak nierealnie błękitne, jak letnie niebo odbijające się w spokojnym oceanie. – Jesteśmy tu, żeby ci coś konkretnego wyjaśnić, Chloe.
- Skąd znasz moje imię? – zapytałam brzdąkając po poszczególnych strunach instrumentu. Chłopak wzruszył ramionami. Oboje usiedli obok mnie.
- Nie ważne – odparł. – Chodzi o to, że…
- Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem – wciął mu się w słowo Leo, elfo-podobny chłopak.
- Valdez, ostatni raz jedziesz ze mną – rzucił zniecierpliwiony, a Leo uśmiechnął się niewinnie i uniósł ręce w obronnym geście. Niebieskooki westchnął.
- O co wam chodzi? – popatrzyłam na nich z uniesioną brwią. Żaden z nich nie odezwał się, więc zaczęłam grać.
- Jak już powiedział Leo, nie jesteś zwyczajną śmiertelniczką – oznajmił Niebieskooki. Parsknęłam śmiechem, nie przerywając gry. Jakaś kobieta wrzuciła mi kilka centów. Zawsze coś.
- Śmiertelniczką? Dobre – zaśmiałam się z rezerwą.
- Naprawdę – potwierdził Leo, za co ten drugi zmroził go spojrzeniem.
- No to niby kim jestem? Jakąś wróżką?
- Eee… Półboginią – oświadczył. Źle złapałam F-dur.
- Zabawne – mruknęłam pod nosem, kontynuując grę. Starsza kobiecina chodząca o lasce zatrzymała się i posłuchała piosenki, a potem z uśmiechem wrzuciła mi dolara. Odwzajemniłam uśmiech z wdzięcznością.
- To jest prawda – powiedział Niebieskooki, zatykając Leonowi usta. – Znasz się trochę na mitologii greckiej, nie?
- Jak każdy – prychnęłam. – Czarodziejskie pioruny, latające sandały i te sprawy. – Leo parsknął śmiechem przez palce swojego kolegi.
- No to znasz pewnie niektórych bogów, no nie?
- Jakiś Jowisz, Neptun… - wymieniłam. Niebieskooki i Leo popatrzyli po sobie ze zdziwieniem, ale w końcu ten pierwszy wzruszył ramionami i kontynuował:
- No to wyobraź sobie, że jeden z tych bogów zszedł na ziemię i związał się ze śmiertelniczką, miał z nią dziecko…
- Kurde, powinniście iść do psychiatry – skwitowałam.
- Masz dysleksję i ADHD, prawda? – spytał Niebieskooki i uśmiechnął się triumfalnie, widząc moją zdezorientowaną minę.
- Mam nawet zaświadczenie z poradni – odparłam słabo, przypominając sobie dom.
- Twój mózg jest zaprogramowany na grekę, nie angielski – powiedział Leo, ściągając ze swoich ust rękę Niebieskookiego. – Dlatego masz problemy z czytaniem i pisaniem.
- Jasne, a ADHD?
- Gotowość do walki – odparł. Jego uśmiech był tak szeroki, że wątpię, żeby mógł się uśmiechnąć jeszcze bardziej. Pokręciłam głową.
- Błagam, przecież wam nie uwierzę – powiedziałam, uśmiechając się kwaśno. – Nikt normalny wam nie uwierzy.
- Ale ty nie jesteś normalna – oznajmił Niebieskooki takim tonem, jakbyśmy właśnie rozprawiali o pogodzie.
- Wielkie dzięki – burknęłam i zaczęłam grać jeszcze głośniej, żeby ich zagłuszyć. Usłyszałam tylko, jak Leo mówi do niego coś w stylu „Gratulacje, mistrzu”, potem przybliżył się do mnie i przytknął rękę do strun gitary, zmuszając mnie do przerwania gry. Spojrzałam na niego wymownie.
- Czego jeszcze ode mnie chcecie? Żart się nie udał, to możecie się wynosić.
- To wcale nie jest żart. Mówimy prawdę – powiedział. Wpatrywał się we mnie wzrokiem zbitego psiaka, dłoni nie odrywał od strun.
- Wątpię.
- Chodź z nami, to ci pokażemy – oznajmił Niebieskooki.
- Gdzie niby mam z wami iść? – zapytałam, strzepując rękę Leona z gitary. Niebieskooki uśmiechnął się i wskazał na siebie. Na początku nie zrozumiałam, o co chodzi, ale wtedy zobaczyłam, że na jego wściekle pomarańczowej koszulce jest napisane „Obóz Pół-Krwi”. Leo miał dokładnie taką samą.
- Co to za miejsce?
- Jest to obóz pół-krwi, jak wskazuje napis.
- Och, serio? Co to za obóz. – Nie zaakcentowałam pytania.
- Obóz dla herosów – odparł Niebieskooki. – Pół-bogów. Takich, jak ja, ty, czy Leo.
- Aha, a twój boski rodzic, to niby kto? – spytałam ironicznie. Zwolniłam tempo i zaczęłam grać jakąś ckliwą balladę.
- Posejdon. A Leona to Hefajstos – oznajmił.
- A mój?
- Jeszcze nie wiemy. Nie zostałaś uznana – wyjaśnił Leo. Przewróciłam oczami.
- Ech, zgoda. Pojadę do tamtego waszego obozu, ale jeśli to wszystko jedna wielka ściema, będzie z wami krucho – ostrzegłam i wybrawszy pieniądze z futerału, zapakowałam do niego gitarę.
- Świetnie! – zawołał Leo i klasnął w dłonie.
Przez całą drogę słychać było tylko trajkotanie Leona – cały czas nadawał o różnych niestworzonych rzeczach. Kiedy zaczął mnie już swoim ględzeniem powoli doprowadzać do szewskiej pasji Niebieskooki oznajmił, że jesteśmy już prawie na miejscu. To mówiąc, wskazał ręką na rozległy las iglasty. Spojrzałam niepewnie najpierw na niego, potem na las, na końcu znów na niego i pokręciłam głową.
- Sorry, ale niezbyt uśmiecha mi się wizyta w ciemnym lesie w towarzystwie obcych chłopaków – mruknęłam.
- No niestety – westchnął Niebieskooki i ruszył w głąb gęstwiny drzew. Jęknęłam cicho i ruszyłam za nim. W końcu doprowadził mnie do jakiegoś olbrzymiego kamiennego łuku w niektórych miejscach porośniętego zielonym mchem. Rozejrzałam się dookoła, ale nie dostrzegłam ani żywej duszy. Zero namiotów, ognisk czy czegoś, co by się z obozem kojarzyło. Było cicho, jedynym słyszalnym dźwiękiem były oddechy naszej trójki.
- To tu? – prychnęłam ze zdenerwowania. – Ostrzegałam, że będzie z wami krucho.
- Czekaj! – zawołał Leo i podbiegł do mnie, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić. Stanął obok i wskazał na coś na łuku. – Patrz. – Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, a potem, skrzyżowawszy ręce na piersi, przeniosłam wzrok we wskazane miejsce. Faktycznie, coś tam było napisane. Kiedy się lepiej przyjrzałam, odczytałam wyryty w zimnym kamieniu napis „Obóz Pół-Krwi”.
- Idziesz? – spytał Niebieskooki stojąc już po drugiej stronie łuku. Nie zauważyłam, kiedy tam przeszedł. Pokiwałam niemrawo głową i przeszłam przez łuk, po czym podążyłam za chłopakiem. W końcu doszliśmy do domniemanego obozu. Jednak nie wyglądał on jak obóz, który zwykle sobie wyobrażam, kiedy rzucają to hasło. Nie było tam namiotów, ognisk ani żadnych tym podobnych rzeczy. Wszędzie, gdzie okiem sięgnął, porozsiewane były różnej wielkości budynki, gdzieś w oddali lśniło jezioro, resztę przesłaniał gęsty las. Wszędzie roiło się od dzieciaków i nastolatków w takich samych koszulkach, co Niebieskooki i Leo oraz w krótkich spodniach, albo w zbrojach. To ostatnie bardzo mnie zdziwiło, zwłaszcza gdy zauważyłam jednego chłopaka wywijającego mieczem na prawo i lewo, jakby odganiał jakieś muchy. Temperatura sięgała tu około dwudziestu trzech stopni, nie to co na zewnątrz. Świeciło jasne słońce, na niebie nie było ani jednej chmury.
- Wow – wyrwało mi się. Patrzyłam na krajobraz z podziwem i, jak sobie potem zdałam sprawę, z otwartą buzią. Szybko ją zamknęłam, ale nie odrywałam wzroku.
- Mee, Percy! – zawołał ktoś. W oddali zobaczyłam człowieka biegnącego ku nam z zawrotną prędkością. Kiedy się zbliżył odrobinę pomyślałam: kto nosi futrzane spodnie? Jednak kiedy stanął obok Niebieskookiego i zagadnął go, zdałam sobie sprawę, że to nie spodnie, lecz kozie nogi z kopytami. Wydałam z siebie zduszony okrzyk.
- To mi się śni – jęknęłam i przetarłam oczy żeby sprawdzić, czy mi się nie przywidziało. Jednak chłopak nadal miał kozie nogi.
- Nowa? – spytał pół-kozioł. Leo i Percy pokiwali głowami z szerokimi uśmiechami. – Kto jest jej rodzicem.
- Jeszcze nieuznana.
- Ach… - westchnął kozioł i podszedł do mnie. – Hej, jestem Grover.
- Jesteś koza – wymamrotałam zupełnie zbita z tropu, a Leo parsknął śmiechem za moimi plecami. Grover uśmiechnął się półgębkiem.
- Fachowa nazwa to satyr – poprawił mnie, wywołując jeszcze większy atak wesołości u Leona. – Ale tak, jestem kozłem. Tylko w połowie. Zaprowadźcie ją lepiej do Chejrona – dodał po chwili. – Już się niecierpliwił.
- Właśnie do niego zmierzamy. Jest w biurze?
- Nie, nad jeziorem – odparł. Po chwili usłyszeliśmy jakiś dziewczęcy chichot i wołanie, a satyr widocznie poczerwieniał. – Muszę już lecieć, Kalina na mnie czeka.
- No to do zobaczenia – pożegnał się Percy. Grover pomachał nam na pożegnanie i pognał w stronę stojącej na brzegu lasu dziewczyny, a ja prawie zemdlałam. Leo jeszcze raz parsknął śmiechem i podtrzymał mnie, żebym nie upadła na ziemię.
- Jezu, kozioł – jęknęłam, kryjąc twarz w dłoniach. Tym razem i Percy zachichotał.
- Spokojnie, poczekaj aż zobaczysz Chejrona.
- Jest w połowie wielorybem? – strzeliłam.
- Prawie, prawie.
Gdy szliśmy do tajemniczego Chejrona, mijaliśmy wielu obozowiczów – co najmniej trzy czwarte miało te same pomarańczowe koszulki, co Leo i Percy, połowa obrzuciła mnie dziwnymi spojrzeniami, a jedna trzecia mijanych podeszła do nas i przeprowadziliśmy tę samą rozmowę, co z Groverem, tylko bez tych wtrąceń o kozach. Czułam się niekomfortowo pod ostrzałem tych wszystkich ciekawskich spojrzeń. Kurczę, czy oni w życiu nie widzieli żadnej nowej dziewczyny? No błagam, to już lekka przesada. Przybycie kogoś nowego nie może stanowić aż tak wielkiej sensacji wśród obozowiczów. Gdybym miała dodatkowe oko, albo cztery ręce, to rozumiem. Mogliby się gapić, ale na litość boską, jestem tylko dziewczyną.
W końcu doszliśmy nad jezioro. Było ono ogromne, z jednej strony otoczonej lasem, z drugiej niskimi wzniesieniami. Gdzieś w oddali zobaczyłam konia pochylającego się nad czymś, lecz kiedy Percy krzyknął do niego „Chejronie!”, omal nie dostałam palpitacji serca.
- To jest Chejron? – spytałam słabo, wskazując na biegnącego w naszą stronę w połowie konia, a w połowie człowieka. Leo pokiwał głową z łobuzerskim uśmieszkiem. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. – O matko.
- Witaj, Percy – przywitał się Chejron.
- Cześć, Chejronie.
- Hej, patrz kogo mamy – zawołał triumfalnie Leo, krzyżując ręce na ramionach i celując nosem w chmury, jakby czekał na oklaski.
- Widzę dziewczynę, Chloe, jak mniemam – odparł Chejron.
- Aha… - pokiwałam głową wpatrzona końskie ciało mężczyzny.
- Już wiadomo, kto jest jej rodzicem? – dopytywał się.
- Jeszcze nieuznana – powiedział Percy.
- W porządku. Leo, idź oprowadzić Chloe po obozie, a potem pokaż jej Jedenastkę. Chcę was oboje widzieć na wieczornym ognisku. Percy, z tobą muszą porozmawiać na osobności – powiedział Chejron. Percy pożegnał nas i poszedł.
- No i jak wrażenia? – zapytał Leo, szczerząc zęby.
- Nie no świetnie – jęknęłam. – Nastolatki wywijają zaostrzonym żelastwem, kozy chodzą na randki a konie są szefami.
- Hm, nie zdziwiłbym się, gdybyś była córką Nemezis – powiedział kwaśno. Nie wiedziałam co to znaczy, ale się nie dopytywałam.
W czasie tej pseudo wycieczki krajoznawczej stwierdziłam, iż Leo świetnie nadawałby się na przewodnika. Pokazał mi arenę do szermierki, amfiteatr, zbrojownię, pola truskawek i w ogóle wszystko, jednak najbardziej zachwyciły mnie stajnie pegazów. Mogłabym godzinami przyglądać się tym pięknym stworzeniom, jednak Leo brutalnie wyrwał mnie sprzed ich słodkiego widoku i zaprowadził do kuźni. Po drodze opowiadał o obozowiczach.
- Dzieci Afrodyty, bogini piękności, to straszni lalusie i flirciary. Lepiej trzymać się od nich z daleka, tak samo jak od dzieci z Aresa, boga wojny. Tych to należy szerokim łukiem omijać, bo można nie dożyć dnia następnego. Ci od Ateny to w większości przypadków przemądrzałe mole książkowe. Nie muszę chyba mówić, że jest boginią mądrości.
- W większości?
- Annabeth, dziewczyna Percy’ego jest w porządku. I świetna jest w walce z bronią i w zdobywaniu sztandaru. Fajni są też goście od Hermesa, boskiego posłańca. Z tymi to dopiero jest ubaw, oczywiście dopóki to tobie nie wykręcą jakiegoś numeru.
- Hej, Valdez – zawołał ktoś. Znowu.
- Hejka, Montrose – odparł i uśmiechnął się złośliwie. Koło nas stanęła dziewczyna, której włosy były tak czarne, że w świetle miały błękitny poblask. Towarzyszył jej wysoki blondyn. Oboje mieli trzymali w rękach miecze.
- Pomyślałam, że znów chciałabym cię pokonać na arenie i chciałam się zapytać, czy nie poszedłbyś z nami, ale chyba masz coś innego do roboty – powiedziała, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Taa… To jest Chloe. Jeszcze nieuznana – odpowiedział Leo, wyprzedzając pytanie dziewczyny. Nieznajoma pokiwała głową. W tej samej chwili pomyślałam, że „Jeszcze Nieuznana” to będzie moje nowe przezwisko obozowe.
- No to musi mi starczyć wygrana z Drake’iem – mruknęła, a jej towarzysz dał jej kuksańca.
- Raz z tobą wygrałem – bronił się.
- Jasne, to był czysty przypadek – uśmiechnęła się złośliwie i zwróciła do Leona. – Widzimy się na kolacji – powiedziała i odeszła.
- Kto to? – zapytałam.
- Lynn, córeczka Hadesa, pana podziemi, i dziecka Nemezis, bogini czegoś tam. Nie pamiętam dokładnie, ale idę o zakład, że to bogini złośliwości, wredności i tym podobne. W każdym razie, niezłe z niej ziółko, czasem mnie nawet przeraża.
- Przyjaźnicie się? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Leo mógł pomyśleć, że jestem o niego zazdrosna, czy coś w tym stylu. Z jego uśmieszku wywnioskowałam, że nie „mógł pomyśleć”, ale „pomyślał”.
- No. Aha, i lepiej jej nie denerwuj.
- Tutaj lepiej nikogo nie wkurzać – mruknęłam, a Leo pokiwał twierdząco głową.
- No może oprócz dzieci Hypnosa – zachichotał. – W najgorszym przypadku mogą zasnąć ze złości.
Na końcu Leo zaprowadził mnie do Jedenastki, domku, w którym mieszkają dzieci Hermesa i wszyscy nieuznani półbogowie, jak mi powiedział. Potem zawołał jakichś dwóch chłopaków, na oko niemal zupełnie identycznych i poprosił ich, żeby zrobili dla mnie chwilowe miejsce, dopóki nie zostanę uznana. Potem oznajmił, że spotkamy się na ognisku i odszedł.
- Hej, nie jesteś aby za stara? – zapytał jeden z bliźniaków, ale nie wiem czy Connor czy Travis. Jeszcze na tyle ich nie rozróżniam.
- W jakim sensie?
- No bo bogowie przyrzekli, że będą uznawać swoje dzieci do trzynastego roku życia. A ty nie wyglądasz na tyle.
- Mam prawie szesnaście – powiedziałam.
Bracia dali mi jakieś nowe ubranie i pokazali, gdzie jest łazienka. Podziękowałam im i zamknęłam się na klucz. Ostatni raz myłam się trzy dni temu, kiedy lał deszcz tak obfity, że równie dobrze mogłabym stać pod prysznicem. Po chwili przypomniałam sobie, że cały czas noszę na plecach moją gitarę. Zupełnie o niej zapomniałam.
Kiedy odkręciłam wodę, od razu się rozluźniłam. Tak dawno nie było mi aż tak ciepło. Pomyślałam, że mogłabym stać pod gorącym strumieniem całą wieczność, lecz wkrótce zdrowy rozsądek nakazał mi wyjść spod prysznica. Założyłam ciemne dżinsy i wściekle pomarańczową koszulkę obozową, którą dało mi rodzeństwo, oraz moją starą dżinsową kurtkę po przejściach. Byłam do niej zbyt przywiązana, żeby ją zostawić. Stwierdziłam, że nikt się nie obrazi, jeśli użyję jego szczotki do włosów, więc bez wahania ją wzięłam. Poza tym czego nie zobaczą, to ich nie zaboli. Szybko wysuszyłam włosy ręcznikiem i energicznie rozczesałam, wyrywając przy tym kilka, po czym wyszłam z łazienki. Nie wiedziałam, gdzie mogę zostawić moją gitarę, więc wzięłam ją ze sobą.
Leo powiedział, że ognisko zaczyna się około dziewiętnastej. Była za dziesięć osiemnasta, a jako że nie chciało mi się siedzieć w Jedenastce, wybrałam się na mały spacer. Pomyślałam, że odejdę najdalej kilkadziesiąt metrów, żebym potem wiedziała, jak wrócić. Jednak nie sądziłam, że z moim zmysłem orientacji jest tak fatalnie i zgubiłam się już po pięciu minutach. Zaczęłam się martwić dopiero, kiedy zaczynało zachodzić słońce. W końcu zapytałam o drogę jakąś dziewczynę z czerwonymi włosami. Nieznajoma spojrzała na mnie wzrokiem rasowej morderczyni, potem chłodno udzieliła mi wskazówek na temat dojścia na ognisko, po czym odeszła.
Po kilku nieudanych próbach w końcu znalazłam się we właściwym miejscu. Ni stąd, ni zowąd pojawił się przy mnie Leo, jakby wyskoczył spod ziemi.
- I jak ci się podoba? – zapytał. Wzruszyłam ramionami.
- Jest naprawdę świetnie. W życiu nie widziałam takiego miejsca – odparłam głosem wypranym z emocji. Usiedliśmy tuż przy ognisku, które było tak wysokie, jak okoliczne sosenki. Około pięćdziesiątka obozowiczów zebrała się wokół paleniska, rozmawiając i śmiejąc się. W tłumie dostrzegłam też kilku satyrów i dziewczyn w ubranych w lekkie zielone sukienki, z długimi lśniącymi przeplatanymi polnymi kwiatami. Domyśliłam się, że to muszą być jakieś nimfy. Jedna z nich przytulała się do satyra Grovera. To musiała być ta Kalina, jego dziewczyna.
- Ale entuzjazm – mruknął Leo.
- Jejku, to wszystko po prostu jest mi obce. Nie wiem jak mam się zachować, co robić. Z całego tego tłumu znam tylko ciebie. Myślisz, że jest mi łatwo? Zwłaszcza, kiedy moim nowym obozowym przezwiskiem jest „Jeszcze Nieuznana”.
- Co?
- „To jest Chloe, jeszcze nieuznana” – sparodiowałam ton jego głosu. Leo zaśmiał się.
- Spokojnie, to minie – powiedział i uśmiechnął się pocieszająco, po czym spojrzał gdzieś nad moją głowę i dodał – już mija.
- Co? – zapytałam i spojrzałam w górę. Nade mną błyszczał jakiś znak, tylko z tej perspektywy nie widziałam, jaki.
- Moje gratulacje – odparł Leo. – Tylko gdybym jeszcze wiedział, czyj to znak.
- Co tam jest? – zapytałam niecierpliwie, próbując ignorować wpatrzony we mnie tabun ludzi. Kilkoro obozowiczów wytknęło mnie palcami.
- Eee... Pochodnia i kwiatki – powiedział wielce obrazowo.
- Co to może znaczyć?
- Zaraz się dowiemy. Chejronie! – zawołał Leo i zaraz pojawił się obok centaur. Przyjrzał się badawczo znakowi nad moją głową i zrobił taką minę, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył taki znak. Potem spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby wszystko przetwarzał i w końcu oświadczył:
- Witamy w Obozie pierwszą córkę Eos, bogini jutrzenki. – Jego słowa wywołały falę szeptów na mój temat, jakby mało było już plotek o tej nowej, co nie została uznana w wieku trzynastu lat. – Nie mamy niestety jej domku w Obozie, więc zamieszkasz w Jedenastce. Może później przeniesiemy cię gdzieś indziej, w miarę możliwości.
- Masz na myśli Aurorę – poprawiłam go, chociaż zupełnie nie wiedziałam, skąd znam to imię. Jak to, co powiedział Chejron wywołało poruszenie, to na moją wypowiedź obozowicze zareagowali niemymi krzykami.
- To się porobiło – westchnął i podrapał się w brodę. – Chodź ze mną do mojego biura.
- Dlaczego? – zapytałam, rozglądając się niepewnie po twarzach obozowiczów.
- To nie jest miejsce na takie rozmowy – uciął tylko. Wstałam więc i podreptałam posłusznie za Chejronem. Leo zrobił to samo. - Leo, ty zostajesz.
- Dlaczego? – jęknął chłopak. – Mógłbym się na coś przydać.
- Bez dyskusji.
Leo zrobił obrażoną minę, ale posłusznie usiadł z powrotem na poprzednim miejscu i skrzyżowawszy ręce na piersi zaczął wpatrywać się w ogień. Odwróciłam się i wyszłam z Chejronem poza obręb ogniska, czując na plecach ciekawskie ukradkowe spojrzenia. Wkrótce, gdy byliśmy już prawie na miejscu, jak oznajmił centaur, usłyszałam stłumione śmiechy i muzykę gitarową.
Chejron zaprowadził mnie do jakiegoś budynku, nazywając go „Wielkim Domem”. W rzeczywistości nie jest on duży, tak jak mówi jego nazwa. Raczej nie grzeszy rozmiarami. Z zewnątrz jest zbudowany z drewnianych belek i takich samych drzwi. W środku jednak ściany zostały pokryte betonem, a wyryto w nim portrety bogów. Rozpoznałam Jowisza, Neptuna i Plutona, oraz kilku innych. Znajdowało się tam jednoosobowe biuro, w którym mieści się koń i biurko, bądź też dwie osoby i stół.
- Proszę, rozgość się – powiedział.
- Imprezowe Kucyki? – zapytałam, wskazując palcem na kalendarz wiszący na ścianie. Przedstawiał stado centaurów wyglądem przypominających pokemony.
- Moi kuzyni – machnął ręką. Odwrócił się do mnie plecami (raczej zadem, ale to o wiele gorzej brzmi), a przodem do jakiejś kamiennej misy wypełnionej wodą.
- O bogini tęczy, przyjmij moją ofiarę – wymamrotał i wrzucił do misy złotą monetę. Wtedy z naczynia wystrzeliło coś w rodzaju strumienia wodnego pobłyskującego wszystkimi kolorami tęczy, a następnie zamieniło się w obraz w pienistej ramie, w którym pojawiła się jakaś dziewczyna, o oczach w barwie płynnego złota.
- Cześć, Chejronie – przywitała centaura z uśmiechem.
- Witaj, Hazel – powiedział. – Mamy problem.
- Jaki? – zapytała dziewczyna, nagle poważniejąc.
- Nazywa się Chloe, a na nazwisko Forrester – uściślił Chejron, przesuwając się w bok i pokazując mi gestem, żebym podeszła. Posłusznie zajęłam miejsce obok centaura.
- Rzymianka? – domyśliła się Hazel.
- Tak. Nazywa bogów ich rzymskimi imionami – dodał. – Córka Aurory. Mogłabyś sprawdzić?
- Jasne – uśmiechnęła się i zaraz wrzasnęła – Jason! Poszukaj Chloe Forrester w kartach!
- A co, Junona rączki urwała?! – zawołał Jason z głębi obrazu.
- Tobie zaraz sama urwę, jeśli nie weźmiesz się do roboty! – odkrzyknęła. – A jak tam w Obozie Herosów?
- Nic nowego – powiedział Chejron.
- A co u Percy’ego i Annabeth? – zapytała Hazel, zakładając za ucho kosmyk brązowych włosów. Coś w jej spojrzeniu było takiego, że nie mogłam odwrócić wzroku. Jakby wrodzona charyzma, tylko o zasięgu i sile rażenia przeciętnej bomby atomowej.
- Aktualnie są na ognisku – oznajmił centaur. – Chyba, że o czymś nie wiem. Ech, Percy cały czas ma w nosie zakazy i nakazy. Zachowuje się jak jakiś celebryta.
- Daj spokój, Chejronie – parsknęła Hazel przyjaźnie. – To, że od czasu do czasu wymknie się gdzieś z Annabeth nie znaczy, że ma cię gdzieś. Oni chodzą na spotkania zwane przez dzisiejszych nastolatków randką. – Końcówkę wypowiedziała z pewną dozą ironii.
- Nie ma! – rozległ się stłumiony głos Jasona.
- Jesteś pewien? – krzyknęła Hazel. Chłopak zawołał, że jest pewny. – Niestety, ona nie jest Rzymianką. Nie dostaliśmy żadnego doniesienia, nie ma jej w spisie, jeśli ufać Jasonowi.
- To nie możliwe. Przecież Chloe nazywa bogów ich rzymskimi… - w tym momencie obraz zatrzymał się i jakby poszarzał, a na jego środku pojawił się na nim biały napis „Aby przedłużyć połączenie, wrzuć drachmę”. Chejron mruknął, że w końcu splajtuje przez te iryfony i wyciągnął z kieszeni kolejną złotą monetę. Na obrazie znów pojawiła się Hazel, a obok niej stał jakiś wysoki chłopak z blond włosami, pewnie Jason.
- Słyszałaś mnie?
- Tak, ale to niemożliwe – stwierdziła Hazel i zaraz wbiła we mnie swoje spojrzenie. Nagle skamieniałam pod jego mocą. – Wymień mi jakichś bogów. Jakichkolwiek.
- Eee… No nie wiem. Bachus, Diana – powiedziałam pierwsze lepsze imiona, jakie wpadły mi do głowy. Nawet nie wiedziałam, skąd je znam. Dziewczyna pokiwała głową w zamyśleniu. Tymczasem do głosu doszedł Jason.
- Chejronie nie mamy jej – powiedział.
- To nie możliwe. Dostałem o niej doniesienie i z niego wynikało, że jest Greczynką. Potem powiedziała, że jej matką jest Aurora.
- Uspokój się, Chejronie – westchnął Jason. – Na pewno jest jakieś racjonalne wytłumaczenie. Przecież nie może być pół Rzymianką, pół Greczynką.
- A może jednak? – powiedziała Hazel.
- Niby jak? – parsknął chłopak. – Aurora miała niby zmienić tożsamość w trakcie… No, wiadomo czego? Hazel, to nie możliwe!
- A jeśli? Przecież to Chejron dostał o niej cynk, a nie my. Potem okazało się, że zna rzymskie imiona bogów. Nie zdziwiłabym się, gdybym miała rację.
- Jesteś szalona – stwierdził Jason.
- A jeśli Hazel ma rację, to co mamy z nią począć? – wtrącił się Chejron. Cała trójka zaczęła rozmawiać tak, jakby mnie tam nie było. – Przecież nie możemy się tak po prostu skontaktować z Eos i zapytać się o nią.
- Na razie niech zostanie w Obozie Herosów. Później pomyślimy, co z nią zrobić – odparła Hazel. W tym momencie połączenie znów się urwało. Chejron westchnął i przetarł dłonią oczy.
- Mogę już iść do siebie? – zapytałam nieśmiało. Centaur spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, jakby nie wiedział, że tu jestem. Po chwili jednak przypomniał sobie o mojej obecności.
- Tak, tak – powiedział i otworzył szufladę, po czym wyjął z niej stos papierzysk i wypchanych teczek. Mruknęłam ciche „dobranoc” i wyszłam z Wielkiego Domu. Jak się okazało, przed wejściem czekał nie kto inny, jak Leo. Rozpromienił się na mój widok, a potem zaraz nachmurzył, widząc moją ponurą minę. Kiedy minęłam go bez słowa, zaraz podbiegł do mnie i zapytał:
- Co się stało?
- Chejron i Hazel twierdzą, że jestem pół Rzymianką a pół Greczynką, mówią o mnie, jak o jakimś kundlu. Szukają mnie po kartotekach i nie wiadomo co jeszcze – jęknęłam. – Mam dość. Po co przyjechaliście po mnie na Times Square?
- Zaraz, zaraz. Pół Rzymianką, pół Greczynką? – spytał wyraźnie zbity z tropu.
- Że Aurora zmieniła jakąś tam tożsamość w trakcie sam wiesz czego – burknęłam. – O co w ogóle chodzi z tą tożsamością?
- Wiesz, że Rzymianie jakby skopiowali naszych bogów i nadali im nowe imiona, nie? To są ci sami bogowie, tylko mają inne imiona i osobowości, i są inaczej wyobrażani. Bogowie nie mogli stworzyć żadnych swoich kopii ani nic, więc pomnożyli się przez dwa – tak, jakby mieli rozdwojenie jaźni. Kojarzysz Smeagola Golluma z „Władcy Pierścieni”? No to oni tak mają, tyle że nie gadają do siebie i nie biją się o biżuterię, łapiesz?
- No tak, ale jakim cudem…?
- Otóż bogowie mogą zmieniać swoje tożsamości kiedy im się żywnie podoba. Więc albo Eos tak zrobiła w twoim przypadku, albo Hazel rąbnęła się w obliczeniach.
- Pięknie. Nawet tutaj jestem wybrykiem natury – mruknęłam i wpakowałam ręce do kieszeni, rąbiąc naburmuszoną minę. Leo objął mnie ramieniem.
- Chyba żartujesz – parsknął. – Jesteś jedna jedyna w swoim rodzaju. Wiesz, oryginalna. To jest najlepsze, co może się przydarzyć. Najlepsze, acz nieco przerażające.
- Ty to potrafisz pocieszyć – zaśmiałam się.
- Leon Valdez do usług – powiedział i skłonił się nisko, cały czas jedną ręką obejmując mnie. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się. Gdy patrzyłam w jego oczy odniosłam wrażenie, iż przesadził z kofeiną. Leo odprowadził mnie aż pod Jedenastkę.
- Do zobaczenia na śniadaniu – powiedział i zrobił pół kroku w moją stronę, po czym zawahał się, powiedział zwyczajne „Cześć” i odwróciwszy się na pięcie, odszedł. Kiedy wchodziłam do domku zauważyłam kątem oka, że odwrócił się. Uśmiechnęłam się pod nosem i nagle stwierdziłam, że uwielbiam ten obóz.
***
Praca Kalipso:
***
Praca mammariss (drugie miejsce):
- Lynn? Hej, słyszysz mnie?
Łeb mi pękał. Czułam się, jakby satyr zatańczył mi na głowie kankana. Albo dwóch. Trzech…? W każdym razie nie czułam się najlepiej. Tak w skali od 1 do 10? Liczy się może -2000?
-Lynn! Powiedz coś do mnie!
Boże, jak ja nienawidzę mojego imienia.
- Proszę, odezwij się…
Już kiedyś słyszałam ten głos. Był głęboki, i choć zdawał się być głosem człowieka poważnego, jego właściciel z pewnością taki nie był. Wiązały się z nim dobre wspomnienia. Czekoladowe lody, ogniska na plaży, schodki domku nr 13… Głos mężczyzny, teraz przepełniony strachem, uczuciem bezradności… Do kogo należał?
Gdzieś za mną, a przynajmniej tak mi się zdawało, rozległy się ciężki kroki. Je również znałam… Kojarzyły mi się co prawda tylko ze słowem fałszywość, ale ucieszyłam się podświadomie, że je słyszę. Obcasy, kobieta…
- Jak ona się czuje?
- Jak się dowiem, to ci powiem, jasne?
Ciche westchnięcie.
- Spokojnie, kolego… Nie jestem tutaj żeby się kłócić. Martwię się, ile ona już jest nieprzytomna?
- Prawie pięć dni…
- Tyle też nie spałeś… Odpocznij, Valdez, ja przy niej pobędę.
- Nie.
- Leo…
- Nie pójdę stąd. Nie teraz.
Gdzieś ktoś przesunął krzesło.
- W takim razie ja też zostanę.
- Drake?
- Nie wiem, Leo. My… Od czasu powrotu nie rozmawialiśmy ze sobą. Bardzo to przeżywa. Uważa, że to jego wina.
Jego wina, ale co takiego zrobił?
- I dobrze mu tak.
- Nie myśl tak!
- Mirando, ona umiera! A ja… nawet nie wiem, jak jej pomóc! Gdyby nie on… Nic by się nie stało! Śmiałaby się teraz z nami, jej nerwy by nie obumierały, kochałaby mnie!
- Przestań…
Wydawało mi się, że ktoś, siedzący tuż przy mojej głowie, zaszlochał. Nie raz, nie dwa. Był to spazmatyczny szloch rozlegający się w nieregularnych odstępach. Miałam ochotę wstać i biec go tego kogoś, chwycić go w ramiona, powiedzieć: „Nic mi nie jest, mam się dobrze“. Ale nie mogłam. Czułam całą sobą, że coś jest nie tak. Ze mną, moim ciałem… Nie mogłam się poruszyć. Czułam nadchodzącą panikę. Co się stało te pięć dni temu? Dlaczego nic nie pamiętam?! Chwila… Misja… Hugo? Co on tam robił? Wysiliłam pamięć jeszcze bardziej. Nico, on też tam był. I Leo, Miranda… Dylan?! Przed oczami mignął mi jakiś rudy refleks. Coś, coś jakby… Imię, żeńskie… Bonnie? W mojej głowie uformował się niewyraźny obraz jakiejś ogromnej hali z mnóstwem mebli. Nie, to nie zwykłe meble, tylko ogromne trony! Czy hale hurtownicze są ze złota i marmuru? Olimp?! No świetnie, pomyślałam. Byłam na Olimpie i nawet tego nie pamiętam… Ja piórkuję takie życie! Życie… co ze mną? Ba, co z ludźmi, którzy stoją nade mną i najwyraźniej czekają, aż się obudzę? Nie byłam w stanie nawet otworzyć oczu. Poruszyć palcem, podnieść głowy. Cud, że jestem w stanie oddychać.
- Cud, że jest w stanie oddychać.
Hej, właśnie to pomyślałam! Wymyśl coś swojego!
- Mirando? Dostała w pierś piorunem piorunów, cud że nie wyparowała w jednej chwili!
- Będziesz miał się do kogo przytulić, jak już się obudzi.
- Nie wiem nawet, czy dożyje rana! Każda minuta spędzona z nią w takim stanie jest zarazem przekleństwem jak i błogosławieństwem.
- Ja…
- Po prostu idź stąd już, dobrze? Proszę…
- Leo? Przepraszam…
- Idź!
Usłyszałam jak dziewczyna wstaje i wybiega z pokoju, jednocześnie pociągając nosem. Byłoby mi jej nawet żal, gdyby nie fakt, że to ja tutaj umieram.
- Och Lynnette…Pewnie to bujdy stworzone dla ludzi którzy patrzą jak ich ukochane osoby umierają, ale ktoś kiedyś powiedział, że mówienie do chorego przyspiesza proces powrotu do zdrowia…
Coś ciepłego wsunęło mi się w prawą dłoń i ścisnęło mi ją. Uwielbiałam ten dotyk…
Mów do mnie…
- Jeśli to coś da… Chyba to opatentuję… Ale najpierw wybuduję dla ciebie domek na drzewie taki, jaki zawsze chciałaś, pamiętasz? Przy pięści Zeusa, mówiłaś, że to będzie genialny punkt strażniczy przy okazji bitwy o sztandar, i pewnie miałaś rację. Wybuduję ci taki domek…
Mów… Tylko pamiętaj, ma być czarny…
- I będzie czarny. Ze srebrnymi zasłonkami i rozkładanym fotelem do masażu, bo wiem, że często bolą cię plecy. I będzie tam też lodówka, jak na Argo II, w której pojawi się wszystko co zechcesz. I zrobię też samozwijającą się drabinkę, żebyś nie musiała się męczyć z jej wciąganiem na górę. I zrobię wszystko, o co tylko poprosisz, dam ci gwiazdkę z nieba, popłynę do królestwa Posejdona i ukradnę mu jego trójząb, wszystko, tylko wróć do mnie…
Wolałabym zielone zasłonki… Mów, nie przestawaj…
- Wróć do mnie! Pamiętasz jak przyjechałaś do obozu? Pamiętasz ten dzień? Byłaś jak książka wśród filmów DVD. Niepasująca. Niechciana, ta „nowa“. Inna, potem odepchnięta, kiedy okazało się, że jesteś jeszcze bardziej wyjątkowa. Córka Hadesa i córki Nemezis. I te twoje moce. Przerażające. Byłaś zła na samą siebie. A mimo to wciąż byłaś sobą. Szczerą, czasem irytującą, ale zawsze dążącą do celu i niesamowicie odważną LYNN. Nie Lynnette. To imię nigdy dla mnie nie istniało. Zawsze będziesz Lynn, która przypomniała mi, co to znaczy kochać. Pamiętasz kiedy pokazałaś mi moje wspomnienia? Kiedy nie rozmawiałem z tobą przez niemal dwa tygodnie… To były najgorsze dwa tygodnie mojego życia. Ja żyłem tym wspomnieniem. Ale teraz o to nie dbam. Lynn, po prostu wstań i bądź ze mną. Nie zostawiaj mnie tu samego. Ludzie znowu będą mówić puste „przykro mi“, kiedy ja tak naprawdę będę chciał usłyszeć twój głos… Obudź się, Lynn. Proszę…
Chciałabym, Leo… Ale nie mogę… Nie ja. Ty mnie obudź.
- Lynn… Proszę…
Leo…
- Lynn…
Pocałuj mnie…
- Wróć do mnie….
Nie mogę… Nie sama…
- Kocham cie…!
Och Leo… Ja ciebie też…
- Tak bardzo…
Słyszałam jak ktoś, dużo ktosiów, weszło cicho do pokoju, wzdychając i szlochając, jakbym już nie żyła. Ale wystarczy przecież…
- Leo? Idź.
- Nie.
Ktoś obszedł mnie energicznym krokiem, zatrzymując się w okolicach mojej głowy i najwyraźniej próbując zabrać stąd Leona… Ale dlaczego? Zostaw go…!
- Nigdzie nie idę! Puść mnie, Percy!
- Leo, nie pomożesz jej! Chejron mówi, że już czas!
Czas na co?
- Nie! NIE!! Nie możecie! Nie!
Gdzieś po prawej rozległ się dziewczęcy głos. Miękki, kojarzący się z potokiem górskim opływającym kamienie… Nie pytajcie, skąd takie poetyckie porównania, nie mam pojęcia skąd się wzięły, po prostu… Takie to wszystko było…
- Leo… Proszę… Nam też jest ciężko…
- Zamknij się, Annabeth! Ty nie masz pojęcia jak to jest! Nie pozwolę wam… Ona nie może zginąć!
- Ej! Nie mów tak do niej! To nie jej wina!
Percy najwyraźniej nie zamierzał traktować Leona ulgowo tylko dlatego, że umieram… Powoli docierało do mnie, co chcą zobić.
Nie!, krzyczałam w duchu! Obudźcie mnie, ja wciąż żyję!!
Kolejny znajomy głos, należący do osoby, za którą tęskniłam najbardziej…
- Ale jest prawie tak jakby już nie żyła!
- Nico…? Jak ty… To twoja siostra, sukinsynie!
No świetnie. Własny brat mnie skazał. Niech idzie pobawić się ze szkieletami.
- Leo, ty nie zrozumiesz… Jej aura niemal zgasła. Hades osobiście ją zabierze.
- Mam to gdzieś. Nie oddam wam jej.
Właśnie za to go kocham.
- Nie możesz. On już tu jest.
Raczej wyczułam niż usłyszałam, że bóg Podziemi rzeczywiście znajduje się w pomieszczeniu. Jeszcze nigdy nie słyszałam, aby boski rodzic był obecny przy śmierci swojego dziecka. Tylko że Hades to też bóg Śmierci… och tak, uwielbiam, jak bogowie oglądają moje porażki…
- Wyjdźcie. Wszyscy.
Jego głos był… Zaskakująco smutny… Jakby było mu przykro, że umieram…
- Panie Hadesie…
Ten jeden raz ucieszyłam się, że ktoś mu przerwał.
- Możesz zostać, chłopcze.
Wow.
- Lynn? Słyszysz mnie?
Tak! Słyszę bardzo dobrze! Och, proszę, obudź mnie!
- Wiedz, że nie przyszedłem po twoją duszę. Nie zamierzam jej brać. Nie teraz.
Powiedz to, tato. Powiedz mu.
- Leo, tak masz na imię, prawda? Ona wie, co musisz zrobić. I ja też… Ale czy ty wiesz, co może ją uratować?
Wie. Musi to wiedzieć. Inaczej nie byłby moim Leonem.
- Ja… Nie jestem pewien, Panie.
- Musisz być! Nie po to szedłem tu całą drogę z Hadesu tylko po to, żeby dowiedzieć się, że jakiś zakochany imbecyl nie jest pewny, jak uratować moją córeczkę!
Podwójne Wow. Mój nieśmiertelny tatuś jednak mnie kocha? Zaskoczył mnie…
- Leo. Tylko ty możesz o zrobić. Tylko ty…
- Chyba już wiem… Wiem.
Victoria! Gdybym mogła wyrzuciłabym pięść w górę, ale moje nerwy obumierają więc…
- Zostawię cię teraz z nią. Jeszcze tylko na chwilę.
- Jasne. I dziękuję.
- Za co podziękowałeś okaże się w ciągu najbliższych kilku minut. I dbaj o nią, synu.
Ja pierniczę. Wierzcie lub nie, ale coś jakby oczy mi zaczęły łzawić. Nie uszło to uwadze Leona, który natychiast rzucił się w moją stronę i starł je rękawem swojej bluzy. Pachniała cudownie. Ogniem, miętą, Leonem…
- Lynn, kocham cię.
Na początku tylko musnął moje usta, jakby bał się, że zrobi mi krzywdę, jednak potem wpił się w moje wargi, rozchylając je lekko, całując mnie jak nigdy przedtem. Otworzyłam oczy, ale on chyba tego nie zauważył. Dopiero kiedy oddałam mu pocałunek zorientował się, że wróciłam. Po jego policzkach zaczęły spływać łzy, których nawet nie próbował zatrzymać. Oderwał się ode mnie i spojrzał jak na anioła. Jakbym była dla niego całym światem, kimś, do kogo może się zwrócić o pomoc przy zawiązania krawata. Jakbym należała tylko do niego. I wiecie co? Jakoś mi to nie przeszkadzało.
***
Mieliście kiedyś taki przypadek, że spotkaliście swojego wielkiego idola? Beyonce, Johna Lennona, Lorde? Na pewno byliście zaskoczeni. Wiecie, wasze usta układały się w literkę O, oczy rozszerzały się do granic możliwości, wasze dłonie spływały potem itp. No więc pomnóżcie to sobie razy dziesięć. To równianie mniej więcej odda zaskoczenie ponad dwóch setek obozowiczów, którzy patrzyli, jak Leo z twarzą mokrą od łez, wynosi mnie na rękach z Wielkiego Domu, całkowicie przytomną, uśmiechniętą od ucha do ucha, wpatrzoną w Leona jakby był bogiem. Bo był. Dla mnie zawsze będzie.
- Cześć.
Pierwsza zareagowała, co dziwne, Miranda. Przez chwilę rzeczywiście stała wpatrzona we mnie oczami wielkimi jak spodki do filiżanki, a potem zasłoniła usta dłońmi i się popłakała. To… było jakimś zaskoczeniem. Śmiała się przez łzy i mówiła, że zaraz zawoła Drake’a, zaraz go zawoła… Ale ja jakoś nie chciałam go teraz widzieć. Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby dziewczyna ze stali płakała. Podbiegła do nas i… spoliczkowała mnie! Miałam ochotę jej oddać, ale wciąż byłam słaba, chociaż coś mi mówiło, że przed wieczorem dziewczyna dostanie na co zasłużyła.
- Po tym wszystkim co przez ciebie przeżyliśmy, nagle wstajesz z martwych z jakimś zwykłym cześć?!
- Mi też miło jest cię widzieć.
Dopiero teraz reszta obozowiczów obudziła się z jakiegoś transu i do nas podeszła. Percy z Ann trzymali się za ręce, dziewczynie łzy spływały ciurkiem po policzkach, ale jak wszyscy uśmiechała się od ucha do ucha.
Percy skinął głową do Leona na znak zgody, na co ten dosyć niekulturalnie pokazał mu środkowy palec, ale uśmiechając się przy tym szeroko.
W tle rozległ się tętent kopyt. To Chejron przybiegł zobaczyć, co spowodowało zamieszanie. Kiedy zobaczył Leona który właśnie stawiał mnie na ziemi, stanął jak wryty pośrodku tłumu i patrzył na mnie jak na kogoś, kogo widzi się pierwszy raz w życiu, ale ma się wrażenie, że zna się tą osobę od zawsze. Podszedł do mnie i wziął mnie w ramiona, jakbym była jego dawno zagubioną córką.
Głupio się przyznać, ale wzruszyłam się. To, co działo się w ciągu następnych kilkunastu minut, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak jestem kimś potrzebnym temu miejscu. Nawet sobie nie wyobrażacie ile podziękowań, gratulacji, wyznań tęsknoty usłyszałam od dwóch setek nastolatków. Jakby nie było mnie pół roku… A przecież to było tylko pięć dni. Pięć najgorszych dni mojego życia. Bez Leona, przyjaciół, obozu…
Ale teraz wszystko było jak trzeba. Na swoim miejscu. Przy Leonie.
***
- No dobra, kto mi powie, co się właściwie stało?
Rada obozu jak zwykle odbywała się w sali ze stołem do tenisa. Grupowi domków siedzieli na kanapie, stole, czasem na sobie, niektórzy, jak Percy i Annabeth pochylali się nad mapą, próbując ustalić, gdzie przeprowadzić rozgrywki poskromienia Kronosa. Nie pytajcie mnie, dlaczego rocznicę bitwy z tytanem właśnie tak nazwano, i dlaczego przeprowadza się wtedy największy turniej szermierczo-atletyczny na obozie. Kiedy weszłam do pokoju narad, wszystkie głowy zwróciły się w moim kierunku, bo było oczywiste, że będę chciała wiedzieć, co się działo, a każdy obawiał się, że to on będzie musiał opowiadać. Teraz czekałam na odpowiedź siedząc na kolanach lekko spiętego Leona. Rozglądałam się po sali, w której ponad trzydziestka obozowiczów unikała mojego wzroku. Tylko Pan D. nie przejął się zbytnio, wciąż ładując do przepełnionych już boskich ust winogrona obrane ze skórki. Kiedy już nie miał miejsca w buzi, spojrzał po zmieszanych twarzach obozowiczów i uniósł jedną brew.
- Flaszefo inkf ej noe pofiecay?
Przez tłum przebił się Percy. Przez chwilę wahał się, kilka razy nabierał powietrza w płuca tylko po to, żeby je z powrotem wypuścić.
- Eee, Panie D? Nikt pana nie zrozumiał.
- Fo jeteskie miekorosfinenci!
- Jacy jesteśmy?
Kiedy Pan D. w końcu przełknął wszystkie winogrona i popił je wszystkie dietetyczną colą, po czym, gdyby nie był bogiem, niewątpliwie by się porzygał, spojrzał na Percy‘ego jak na kogoś upośledzonego a przecież to ja tutaj nie pamiętam niemalże całego życia.
- No więc, Perezie Jensonie, pytałem, dlaczego nikt jej jeszcze nie powiedział, a potem stwierdziłem, że jesteście niedorozwinięci. A więc zapytam jeszcze raz: Dlaczego nikt jej jeszcze nie powiedział?!
- Tak jakoś… Nie było okazji..?
- Ha! Wasi przeklęci rodzice też tak mówili, kiedy pytaliście się, dlaczego nie zrobiliście imprezy urodzinowej.
Kiedy wszyscy zastanawiali się, co śmiesznego było w rzuconym przez boga żarciku, ja spróbowałam po raz setny wyciągnąć z nich cokolwiek.
- No więc? Kto mi powie, co się ze mną działo?
Nic. Cisza, jakbym była niewidzialna.
- Hej! Mówię do was, wy nędzne…
Nie skończyłam, bo właśnie w tym momencie do sali jak burza, wpadła rudowłosa dziewczyna, którą nie była Rachel, bo ta z powodzeniem objęła taktykę unikania moich przepełnionych wyrzutem spojrzeń udając, że wiąże buta. Właśnie po raz piąty schylała się do prawej stopy. Dziewczyna, która tak niepostrzeżenie wślizgnęła się do sali była ruda. Super ruda. Wiecie, taka ruda, że Ginny z Harry’ego Pottera mogła jej zazdrościć. Miała super zielone oczy, jak skóra jadowitego węża, którego jad zabija w ciągu minuty. Była też super blada, prawie biała, bledsza od najbledszego człowieka którego znałam. I była ładna. Nawet bardzo. Super ładne rudowłose i jadowite zombie. Bonnie. Córka Hebe, bogini młodości.
Nie pytajcie mnie, skąd to wiedziałam. Miałam wrażenie, że widzą ją po raz pierwszy w życiu, a jednocześnie, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami.
- Przepraszam? Coś mnie ominęło...?
Wszyscy zgromadzeni spojrzeli po sobie wymownie. Czułam, że rudowłosa nie może być jakoś specjalnie lubiana w obozie...
- Bonnie? Dlaczego znowu się spóźniłaś?
Chejron, najwyrozumialszy centaur na świecie najwyraźniej nie zamierzał tolerować jej zachowania. A zachowywała się... dziwnie, łagodnie mówiąc. Najpierw wdrapała się na stół od ping-ponga, usiadła dokładnie po środku i zaczęła buczeć jak syrena alarmowa. No miałam ochotę trzepnąć laskę! Nie dość, że przerwała moje przesłuchanie, to jeszcze robiła rumor na pół obozu!
- Bonnie! Przestań!
Spojrzała na mnie jak na kosmitę.
Przechyliła głowę w prawo, lewo, nie wiadomo po co odchyliła ją do tyłu, a potem rzuciła mi się na szyję, jak starej, dobrej znajomej.
- Lynnette! Jak się cieszę, że cię widzę całą i zdrową! Ty oddychasz!
- Tak, ja... oddycham. Mogłabyś przestać zachowywać jak wariatka i dać mi skończyć wycisnąć z nich, co się działo?
Ta wariatka to jakoś tak sama wyszła. Na szczęście chyba w ogóle nie zwróciła na nią uwagi, bo tylko odwróciła się plecami do mnie i, o zgrozo, zaczęła opieprzać Pana D. i wszystkich grupowych. Pokochałam ją od razu.
- Chcecie mi powiedzieć, że ona nie wie, ile nas kosztowało przywrócenie jej życia?!
Jej policzki zaróżowiły się lekko, a ona sama stanęła na stole wyprostowana i jakaś taka pełna siły, władzy... Czegoś takiego, co kazało skupić na niej całą swoją uwagę.
- Co wiesz, Lynnette?
Zawahałam się. No bo co ja niby wiem?
- Wiem tylko tyle, że na Olimpie zdążył się wypadek, dostałam w pierś piorunem piorunów i byłam jak nieżywa przez ostatnie kilka dni.
Bonnie zamiast od razu wytłumaczyć mi wszystko, zwróciła się do Leona.
- Nawet ty jej nie powiedziałeś? Na bogów, ten świat schodzi na telchinów! Czy wy naprawdę myślicie, że jak jej nie powiecie prawdy, to uchronicie ją przed złem?! Wręcz przeciwnie!
Teraz odwróciła się do mnie. Czekałam cierpliwie, i w końcu, zaczęła mówić. Prosto, zwięźle, nie wyszukanym językiem, po prostu jakby podawała mi przepis na ciasteczka z czekoladą.
- Lynn, przede wszystkim wiedz, że byłaś na misji. Ty, Drake i ja. Polegała ona na sprowadzeniu na Olimp gałązki jarzębiny Hemery, bogini poranka. Udało się nam. Znaleźliśmy atrybut bogini, poszliśmy na Olimp no i wtedy wszystko się zepsuło. Drake zasnął, i ubzdurał sobie, że jakaś pomniejsza bogini stamtąd wyzwała Mirandę na pojedynek łuczniczy... Chciał jej pomóc, no i tak jakoś wyszło, że rzucił się na nią jak jakiś bokser. Nic dziwnego, że Zeus się wściekł... A to, że próbowałaś powstrzymać przyjaciela jest godne pochwały, ale Zeus nie patrzył w tym momencie na zdarzenie, i jak walnął piorunem, nawet się nie zorientował, że to ty dostałaś, nie Drake... Ja... Zostałam na dole. A kiedy on zniósł cię na dół na rękach, dymiącą, zalatującą dymem i śmiercią, wciąż z gałązką Hemery wiedziałam, że umierasz. Więc oddałam ci trochę mojej młodości, żebyśmy mieli czas na dotarcie na Long Island i przekazanie cię w ręce Chejrona, który okazał się bezsilny... Appolinowie też nic nie potrafili zdziałać. Trzy czwarte obozu rozeszło się po całym stanie, żeby znaleźć sposób na przywrócenie ci sprawności. Bogowie nie chcieli nam pomoc... Uznali, że to twoja wina… Że niepotrzebnie rzuciłaś się w jego stronę aby go powstrzymać. No i potem położyliśmy cię w obozowej infirmerii i czekaliśmy na cud. Twoje mięśnie zanikały, nerwy obumierały. Nico mówił, że nie ma dla ciebie ratunku. A potem się załamał. Wszyscy w obozie bardzo to przeżywaliśmy. Zwłaszcza Drake, gdybyś go widziała. Miranda była wściekła i przestała się do niego odzywać, jak zresztą połowa obozu. Leo… Co cóż, nie było przyjemnie. Siedział przy tobie przez cały ten czas, kiedy byłaś nieprzytomna. Nie opuścił cię ani na chwilę, nie licząc tych pięciu minut, kiedy poszedł do Drake‘a, aby opowiedział mu dokładnie, co się stało, a potem spuścił mu łomot.
Poczułam, jak ręka Leona zaciska się na mojej, i niemal mogę poczuć, jak się uśmiecha. Ja też mam ochotę się śmiać, ale powstrzymuję się, żeby Bonnie mogla dokończyć opowieść.
- Dzisiaj rano Chejron postanowił przeprowadzić eutanazję, jeśli do zachodu słońca nie obudzisz się, lub nie znajdzemy sposobu na wybudzenie cię ze śmiertelnej śpiączki. Ale obudziłaś się.
Byłam świadkiem niesamowitej zmiany, jaka zaszła w Bonnie. Ze zwariowanej, uśmiechniętej dziewczyny zamieniła się w poważną, dojrzałą kobietę stawiającą czoło życiu. Była jedyną osobą, która nie cykała się powiedzieć mi prawdy. Opowiedziała mi wszystko, czułam to. Jednak na wszelki wypadek zapytałam.
- Czy to wszystko?
Dopiero teraz ujrzałam cień strachu na jej twarzy. Grupowi domków wyglądali, jakby mieli zabić hydrę. Nie bali się opowiedzieć mi historii. Bali się, że zadam to jedno proste pytanie.
- No więc? Czy to już wszystko, czy zostało coś jeszcze?
Bonnie rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Chejrona, który drapał się po brodzie i nic nie mówił.
- Hej! Chcę wiedzieć, należy mi się!
W końcu odezwała się osoba widniejąca na samym początku mojej listy pod tytułem: „Kiedyś zrobię ci kuku“. Mianowicie, Robyn.
- Wciąż mamy gałązkę Hemery. Aby ją oddać musielibyście dostać się na Olimp, wasza trójka, ale ty byłaś jak nieżywa, Drake’a by spopielili, a Bonnie nie zamierzała iść tam, nie mając was pod ręką. Poza tym, bogowie są wściekli. Nie wpuszczą was tak łatwo do swojego królestwa. Straciliśmy już czterech obozowiczów, całkowicie przez przypadek, po prostu znaleźli się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Olimpijczycy dostali szału. Powiedzieli, że mamy tydzień. Teraz zostały niecałe trzy dni. Musicie iść, Lynn. Inaczej wszyscy zginiemy, obóz przestanie istnieć.
No więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam w oczach Robyn Łzy. Autentyczne, słone łzy bezsilności. A potem spróbujcie sobie wyobrazić jej minę, kiedy wstałam z kolan Leona, podeszłam do niej i przytuliłam się. O dziwo, odwzajemniła uścisk. Kiedy ją wypuściłam, kiwnęłam tylko głową i zwróciłam się do Chejrona.
- Chejronie, kiedy możemy wyruszyć?
- Lynnette, nie sądzę, żeby to był dobry…
Może to i było bardzo niegrzeczne z mojej strony, ale wcięłam mu się w słowo.
- Za trzy dni nie będziesz miał co sądzić.
Złapał się za kark. Ukrył twarz w dłoniach. Zastukał tylnymi nogami w drewnianą podłogę i potarł oczy. Potem uśmiechnął się do mnie, i powiedział:
- Kiedy tylko będziesz gotowa.
***
Lol
OdpowiedzUsuń