czwartek, 25 grudnia 2014

Iryfon #4.

Dobry wieczór... Nastał niestety taki czas, że muszę się zastanawiać czy mam tu jeszcze kogo witać...
Jeśli to czytasz, kochany czytelniku, to wiedz, że jesteś najwspanialszy na świecie! 
Z drugiej strony, piszę ten post w czasie wspaniałym - mam zaszczyt i sposobność złożyć Wam wszystkim życzenia! :)
W imieniu swoim i Lydii życzę Wam, aby te święta były niezapomniane, rodzinne, ciepłe i wesołe. Mamy nadzieję, że jesteście zadowoleni z prezentów, a po wczorajszej kolacji nie możecie się ruszyć! *nie wzburzcie się za bardzo tym postem, pamiętajcie o tych wszystkich pierożkach w brzuszku!*
Życzmy Wam również miłości, przyjaźni, bo to najważniejsze, zdrowia, kaski, no i cierpliwości, szczególnie cierpliwości do nas (: Szczęścia w nowym roku, spełnienia wszystkich postanowień noworocznych, sukcesów w szkole, pracy, we wszystkich aspektach życia! :) I chcemy, abyście pamiętali, że ja, Lydia, no i nasza Lynn Was kochamy <3 Leo Was kocha, Nico Was kocha, nawet Miranda Was kocha! Ale niestety wszyscy możemy się schować, bo Drake kocha Was najbardziej! <3

No i teraz ta wcześniej wspomniana burzliwa część, mianowicie... rozdział.
Chciałabym mieć jakieś wytłumaczenie, coś na co mogę zrzucić, niestety nie mogę tego zrzucić na Lydię, bo by mnie zabiła, zresztą no, kłamstwa są jak Gaja, wiecie o co chodzi. Prawdą jest, że nie istnieje żadne logiczne wytłumaczenie, chyba że za logiczne uznamy zjawisko o nazwie blokada twórcza. Po prostu nie potrafimy, chcemy pisać, ale nie potrafimy. Może chcemy za bardzo? Może gówniane z nas autorki i już się wypaliłyśmy? Mamy nadzieję, że nie, dlatego dajemy sobie jeszcze czas. Mam nadzieję, że Wy również nam go dacie. Na razie postanowiłyśmy przeznaczyć miesiąc na intensywną pracę, zastanowienie się nad wszystkim, no i na kolejne próby i błędy. Rozdział nie ukażę się prędzej niż w lutym. Uwierz, bardzobardzobardzo nam przykro z tego powodu. W tym czasie będziemy próbować, musimy zastanowić się nad pewnymi wątkami, nad niektórymi postaciami. Dajemy sobie jeszcze szansę i wiem, że nie mam najmniejszego prawa Was o to prosić, ale ośmielę się - Wy również nam ją dajcie.

Do napisania, kochani, pomyślnych łowów 
Kath 

poniedziałek, 20 października 2014

Rozdział XVI.

*fanfary* *bicie bębnów* W końcu nastąpił ten dzień! Nawet nie podejrzewacie, jak jesteśmy z Kath szczęśliwe, że w końcu możemy Wam wrzucić ten rozdział!
Nie wiemy dlaczego tak trudno było nam go pisać. Nie jest najdłuższy, do jakichś fenomenalnych też się nie zalicza, zwłaszcza, że zeszło nam z nim pół roku!
Mimo wszystko mamy nadzieję, że Was nim nie zawiedziemy.
Liceum to trochę przerąbana sprawa, jednak postaramy się na nowo wrzucać rozdziały regularnie i w krótkich odstępach czasowych.
Tak czy siak, przepraszając po raz milion szesnasty za te 6 miesięcy zwłoki, zapraszamy na rozdział XVI!
Przy okazji, tak w pakiecie, przedstawiamy Wam najlepszy (i totalnie niezasłużony) prezent, jaki ostatnio sprawiła nam jedna z czytelniczek, Martyna (jesteś najlepsza! <3)
Tak więc przywitajcie się z Mirandą :D


Lydia



PRZY OKAZJI, DZIĘKUJEMY!

ZAKŁADAJĄC BLOGA, NIGDY NIE LICZYŁYŚMY NA TAKIE ZAINTERESOWANIE Z WASZEJ STRONY. JESTEŚCIE NAJLEPSI W ŚWIECIE.

________________________________



          Wyciągnęłam szyję i rzuciłam uważne spojrzenie na pilnującego nas policjanta. No przynajmniej starałam się na nim skupić, wszystko byle nie myśleć o tych szeptach.
            Chociaż nie. Nie szepty były najgorsze. Mogłabym słuchać ich do końca życia, gdyby tylko zniknęło to uczucie, że naprawdę chciałam zabić Thalię Grace.
          Policjant wydawał się być jednak bardziej przejęty tym co się dzieje na ekranie niż w naszym tymczasowym więzieniu.
          - Pomóc nam...? - spytałam z uniesionymi brwiami, przenosząc nieufne spojrzenie na Amandę. Starałam się, żeby mój głos brzmiał normalnie. – Dlaczego miałabyś to robić?
          - A dlaczego nie? - wzruszyła ramionami.
          - I niby nic nie chcesz w zamian?
          Amanda uśmiechnęła się z przekąsem.
          - No nie do końca – na te słowa westchnęłam teatralnie. No oczywiście, musi być jakieś „ale”, no bo co. - W zamian wbilibyście na moją imprezę.
          Okay, tego się nie spodziewałam. Moja mina musiała być zabawna, bo Drake patrząc na mnie wyglądał, jakby naprawdę bardzo starał się nie roześmiać. Fajnie, że chociaż jemu było do śmiechu.
           - Emm.. Pozwól, że... - nie bardzo wiedziałam co powiedzieć – Znaczy się, wiesz, chyba nie mamy na tyle czasu...
          Dziewczyna zeskoczyła z pryczy, jednocześnie pękając w ustach gumowy balon.
          - No weź! - przysiadła obok mnie i szturchnęła mnie w ramię. W tym momencie też miałam ochotę ją szturchnąć, ale tak, że nie wstałaby z podłogi – I tak nie macie gdzie spać, co nie? W nocy też nie uda wam się podróżować. Moja propozycja jest najlepszą, jaka mogła wam się przytrafić. Będziecie mieli okazję uczestniczyć w najlepszej imprezie organizowanej na tych przedmieściach Kansas, w tym stanie, w tym USA, w tej Ameryce, na tej planecie, w tym układzie słonecznym, w tej galaktyce, w tym...
          - Okay, okay – uniosłam ręce – Załapałam.
          - Czyli idziesz na ten układ? - zapytała.
          - Amanda, słuchaj... - wypuściłam głośno powietrze - Jesteśmy w trakcie robienia czegoś naprawdę ważnego i nie możemy sobie pozwolić...
          - Co może być ważniejszego od pójścia na najlepszą imprezę świata?
           Cóż koleżanko, jest naprawdę cholernie dużo ważniejszych rzeczy. 
          - Nie możemy - stwierdziłam zdeterminowana - Poza tym, Drake nie czuje się za dobrze...
          - Bzdura! Czuję się świe... - urwał pod wpływem mojego zabójczego spojrzenia - To znaczy tak, nie możemy. Definitywnie. Ostatecznie znaczy. Nasza decyzja jest niezawisła, jesteśmy...
          - Dobra Sherman, nie poć się - przerwałam jego paplaninę, ale zaraz potem uśmiechnęłam się do niego pokrzepiająco. Wiedziałam dlaczego powiedział to wszystko. Nadal czuł się winny tego całego zamieszania.
           - No dajcie spokój! Przecież to tylko jedna mała imprezka, strasznie sztywni jesteście - Amanda patrzyła na nas jak na bandę wariatów.
           - Naprawdę bardzo chętnie wpadalibyśmy na twoją imprezę, Amanda - do akcji wkroczył Leo - Słowo. Uwielbiam imprezy i w innych okolicznościach na pewno skorzystałbym z zaproszenia, a nawet sam bym się wprosił, ale musisz nam wierzyć, że po prostu nie możemy. Robimy teraz coś arcyważnego i bardzo trudnego - spojrzał na mnie i Drake, jakby potrzebował potwierdzenia.
           - Uwielbiasz imprezy? Nigdy nie mówiłeś, że... - tym razem to ja urwałam pod wpływem valdezowego spojrzenia. Bogowie, naprawdę nie chciałam z tym wyskoczyć. A już na pewno nie na głos. Zachowałam się co najmniej jak Drake; my już naprawdę spędzaliśmy wszyscy ze sobą za dużo czasu.
           Potrząsnęłam głową i westchnęłam.
           - Jest dokładnie tak, jak mówi Leo, Amando - powiedziałam, a mój głos był bardzo pewny - Jesteśmy zajęci i...
          Amanda założyła ręce na biodra.
           - A co wy niby takiego robicie? - zapytała ze wzrokiem, z którego najlepszy adwokat w kraju byłby dumny.
           - My.. no, eee... Na grzybach jesteśmy - palnął syn Hypnosa.
           Walnęłam się otwartą dłonią w czoło. Chociaż to w jego czoło powinnam walnąć. Naprawdę nie wiem co on ma z tymi grzybami. Trauma z dzieciństwa?
          Dziewczyna najpierw zmarszczyła brwi, a potem uśmiechnęła się szeroko. Może i nie znam się za bardzo na ludziach, a mogłam się założyć o swój miecz, że zwrot "na grzyby" odebrała jako aluzję.
           - Chodzi o to, że musimy jak najszybciej dostać się na zachód - pospieszył z bardziej sensownymi wyjaśnieniami Valdez - Mamy tam coś naprawdę ważnego do załatwienia, nie możemy marnować czasu, musimy załatwić sobie jakiś transport.
           - No to lepiej trafić nie mogliście! - Amanda wyrzuciła ręce w górę - Wyciągnę was stąd, a wy wpadniecie na chwilę na moją imprezę. Odpoczniecie, a potem załatwię wam transport. Macie moje słowo. Dla mnie to żaden problem, poza tym oferuję nocleg i wyżywienie. Jestem waszą czterolistną koniczyną, głupki! Będziecie niewyspani łapać stopa. A co najważniejsze, beze mnie się stąd nie wydostaniecie.
           - Pracujesz w telezakupach? - spytał Sherman po chwili ciszy, która zapadła po monologu Organizatorki Najlepszych Imprez W Galaktyce (podobno).
           Wszyscy parsknęliśmy śmiechem. Cóż, trzeba przyznać, że Amanda była przekonująca. Ale najgorsze było to, że miała racje. Nie mieliśmy pojęcia, jak wydostać się z aresztu bez jej pomocy. No i ten transport. Oczywiście nie mieliśmy pewności, że naprawdę nam go zapewni. Ale nie wiedzieliśmy też, jak sami moglibyśmy sobie coś zorganizować.
          - No to jak będzie? - zapytała fioletowowłosa.
           Spojrzałam na chłopaków i po ich twarzach wywnioskowałam, że przez ich głowy przebiagaja takie same myśli.
           - Cóż... - zaczął Leo i spojrzał na mnie, szukając pomocy.
           - Zgoda - powiedziałam szybko, bo bałam się, że za chwilę się rozmyślę.
           - Naprawdę? Zaje... To znaczy świetnie - Amanda klasnęła w dłonie - No to bierzmy się do roboty.
            - No to... jaki jest plan?
           Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni spodni czarny mazak, podeszła do syna Hefajstosa i sięgnęła po jego dłoń.
          Zmarszczyłam brwi, a Amanda beztrosko bazgrała coś po dłoni Leona. Ten natomiast patrzył na nią zdezorientowany.
          - Podajecie ten numer jako telefon do ojca Leo – powiedziała po zakończeniu czynności – Tito przyjeżdża, zabiera was, czekacie z nim za rogiem, aż wyciągną mnie i bum! Ciśniemy na imprezę stulecia!
          - Mhm - potaknęłam – A kim jest ten... Tito?
          Pomimo mojego humoru, naprawdę starałam się nie roześmiać na dźwięk tego imienia. Właśnie moja podświadomość chciała zabić córkę Króla Bogów, a rozbawiło mnie imię Tito. Ciekawe co ze mną nie tak.
           - Jak to kim? - odezwał się Leo – Moim ojcem!
          Valdez starał się rozładować napięcie i wczuć w rolę.
          - Dobra – jęknęłam ze śmiechem, wciąż nie wierząc, że jakakolwiek kobieta mogła tak skrzywdzić swoje dziecko – To przechodzimy do działania, czy będziemy tak siedzieć cały dzień?


***


          - Tak, tak – wymruczał rudy policjant do telefonu – Dokładnie. Rozumiem, do zobaczenia za chwilę, dziękuję.
          Odstawił komórkę od ucha i zakończył rozmowę wciskając czerwoną słuchawkę na klawiaturze. Podniósł na nas wzrok, wsuwając telefon z powrotem do kieszeni.
          - Twój tata – skinął głową na Leo – zaraz tu będzie. Zobaczymy czy wtedy będziecie mieli coś więcej do powiedzenia.
          Odwrócił się na pięcie i wyszedł z celi.
          Spojrzeliśmy na siebie i uśmiechnęliśmy się pod nosem.
          Kilka minut czekania na Tito ciągnęło się w nieskończoność. Śpiewałam w myślach wszystkie znane mi obozowe piosenki, aby tylko uciec od tego okropnego snu.
          Gdyby Tito przyjechał chwilę później prawdopodobnie nerwy by mnie zabiły.
          Denerwowałam się nie tylko snem, ale też tym co czeka nas na tej imprezie. Tylko bogowie wiedzieli, czego mogłam się spodziewać.
          W końcu przybył nasz wybawca. Nie na białym koniu wprawdzie, ale jak się później okazało na czarnym. Czarnym motocyklu dla uściślenia faktów.
          Mieliśmy szczęście, że nasz tymczasowy areszt znajdował się po drugiej stronie głównego pomieszczenia, zaraz na wprost wejścia, dzięki czemu dane nam było ujrzeć wielkie wejście Tito. Jestem pewna, że ten niedorobiony koleś, który nas pilnował, był w siódmym niebie, bo „tata” Leo wpadł na komisariat niczym kowboj do tawerny w westernie.
          Drzwi huknęły o ściany tak, że Leo prawie spadł z pryczy ze strachu. Pewnie bym go wyśmiała, gdyby nie to, że sama byłam bliska zawału.
          Och, no i gdyby nie to, że moje senne ja chciało zabić Thalię.
           Drake rzucił mi mieszankę przerażonego i radosnego spojrzenia. Odpowiedziałam mu nieudolnym uśmiechem. Wiedziałam, że tak jak ja po ujrzeniu Tito, czy może lepiej rzec – pana Tito, nie wiedział czy ma zacząć się śmiać, czy może płakać.
          Skąd wiedzieliśmy, że to on? Naprawdę nie łatwo było go nie posądzić o jakiekolwiek powiązania z Amandą.
          Był to wysoki, napakowany mężczyzna o meksykańskim typie urody. Wyglądał na jakieś 30-40 lat, miał ciemną karnację, długie, brązowe włosy zaczesane w kucyk i wygolone po bokach, wielkie łapy i krzywy uśmiech. Na lekko garbaty nos wsunął okulary przeciwsłoneczne, w których bez problemu mogłabym się przejrzeć, jego jasne jeansy miały ogromne dziury na kolanach, a na białą koszulkę na grubych ramiączkach zarzucił czarną skórzaną kurtkę.
          Nie wyglądał na kogoś z kim przyjaźnią się normalne szesnastolatki, no ale od początku wiać było, że Amanda nie należy do zwyczajnych.
          - Synu! - zagrzmiał, aż się w sobie skuliłam – Gdzie jest mój syn?!
          Rudy policjant, Louis, wyszedł mu na spotkanie zza labiryntu biurek, ale nie wyglądał na specjalnie uszczęśliwionego z tego powodu.
          - Pan Valdez, tak? - pisnął, stanąwszy przed Tito.
          - Tak – odwarknął w odpowiedzi meksykanin.
          - Dzień dobry… - jąkał się Louis – Muszę panu…
          - Jaki dobry? Jaki dobry? – prychnął Tito – Gorąco jak cholera, zalegam ze spłatą telewizora, a na dodatek jakieś rude chuchro aresztowało mi syna!
          - Proszę się li…liczyć ze słowami, panie Valdez – wykrztusił z siebie policjant – Mogę pana aresztować za obrazę funkcjonariusza!
           - Jakiego funkcjonariusza? – tymczasowy ojciec Leo uśmiechnął się szyderczo.
           Ja również uśmiechnęłam się krzywo i spojrzałam na moich towarzyszy niedoli. Amanda przyglądała się wymianie zdań i zaciskała kciuki, jakby dopingowała jednego z dwójki walczących ze sobą bokserów. Drake miał spuszczoną głowę, zaciśnięte oczy i coś do siebie szeptał. Zaniepokoiło mnie to, bo Drake przecież w życiu nie odpuściłby sobie komentarzy o takim zdarzeniu, więc ruszyłam w jego stronę. Pomysł, że to może znowu zmiany w jego osobowości, aż zamroził mi krew w żyłach.
          Usłyszawszy moje kroki, syn Hypnosa podniósł rękę na znak, żebym chwilę poczekała. Jego zachowanie nadal wydawało mi się dziwne, poszukałam wzrokiem Leona.
           Syn Hefajstosa uchwycił moje spojrzenie, jego oczy podpowiedziały mi, że właśnie zastanawia się, co byłoby gdyby naprawdę miał takiego ojca. Przyznam, że mogłoby być całkiem ciekawie.
           Zwróciłam jego uwagę na zachowanie Drake’a. Valdez zmarszczył brwi i tylko wzruszył ramionami. 
Wróciłam do obserwowania konwersacji.
           - Pana syn i je... jego towarzysze zakłócali… - próbował tłumaczyć Louis, ale mu brutalnie przerwano.
           - Nie mam całego dnia na twoje gadanie! – huknął nasz (miałam ogromną nadzieję) wybawiciel – Wypuść mojego syna i jego przyjaciół i miejmy nadzieję, że się więcej nie spotkamy.
           Policjant jeszcze przez chwilę trzymał się procedur, ale był beznadziejnym aktorem i chyba nawet dziurawe portki Tito musiały wiedzieć, że tak układ jemu pasuje najbardziej.
           Koleś, którego w myślach nazywałam kluczykowym (uroczo, prawda?) wypuścił nas z celi. Drake powoli dochodził do siebie, ale dla uspokojenia samej siebie wzięłam go pod ramie. Wymaszerowaliśmy z całą godności na jaką tylko stać trójkę niesłusznie oskarżonych herosów i stanęliśmy przed Tito i Louisem. 
Przyjaciel Amandy zamknął Leo w niedźwiedzim uścisku. Całe jego zachowanie wskazywało na to, że ma spore doświadczenie w takich akcjach.
           - No więc… – zaczął policjant. Chrząknął i kontynuował: - Teraz musi pan podpisać mi parę dokumentów. No i pozostaje jeszcze sprawa kaucji…
           - Jakie dokumenty? Jaka kaucja? – niespodziewanie odezwał się Drake – Przecież to już wszystko załatwione.
           Louis spojrzał na niego i miałam wrażenie, że jego egzystencja, cały jego wszechświat na ułamek sekundy się zatrzymał. Potem jego źrenice drgnęły, minimalnie się powiększyły, a po chwili wszystko wróciło do normalnego stanu rzeczy.
          Od razu wiedziałam co się tu wyprawia. Drake używał swoich mocy. Widziałam go już w akcji, ale muszę przyznać, że z bliska wygląda to niesamowicie. I dziwnie.
           Policjant zmarszczył brwi i powoli kiwnął głową.
           - No tak… Przepraszam – potrząsnął głową – No to chyba na tym będziemy mogli tę sprawę zakończyć.
           - No ja myślę – powiedział znaczącym głosem Tito.
           Odebraliśmy swoje rzeczy i krokiem zwycięzców opuściliśmy komisariat. Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz mocno uściskałam Drake’a. 
          - Bogowie, dziękuję wam za to, że poskąpiliście temu idiocie rozumu i zamiast tego podarowaliście tę moc! – wykrzyknęłam i zaraz potem zakryłam usta dłonią. Zupełnie nie wzięłam pod uwagę tego, że takiemu Tito to stwierdzenie może wydać się co najmniej podejrzane.
           Ale Tito zaskoczył całą naszą trójkę. Kompletne nie zwrócił uwagi na to co powiedziałam, po prostu szedł przed siebie zadowolony z życia. Odetchnęłam z ulgą, ale Leo i Drake oczywiście nie mogli odpuścić sobie okazji do posłania mi spojrzenie pełnych dezaprobaty.
           Musieliśmy przejść kawałek i skręcić w zaułek, w którym zaparkowany był duży terenowy samochód i motocykl.
           Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – motocykl był piękny. Naprawdę. Gdy tylko go zobaczyłam właśnie to określenie przyszło mi na myśl jako pierwsze. Następnym co przyszło mi na myśl, gdy na niego patrzyłam, było określenie "duży" i "masywny". Może to banalne, ale ten motor na serio był potężny. Przednie koło wysunięte było trochę do przodu, grube opony już lekko zdarte, sprawiały wrażenie jakby mogły zrobić z ciebie naleśnika, tylko cię dotykając. Przy wysokiej kierownicy przymocowano szybę, siedzenia i sakwy po jego bokach obite były skórą i metalowymi ćwiekami, ostro błyszczącymi w promieniach zachodzącego słońca. Srebrne podwozie z rurami wydechowymi było zabrudzone błotem i pyłem, ale to tylko dodawało uroku całokształtowi tej maszyny.
           Zanim jednak na dobre zaczęłam rozpływać się nad pięknem motoru, drzwi samochodu otworzyły się i wyskoczył z nich mężczyzna. Cóż, mogłam zgadywać, że dobry kumpel Tito. Był ubrany w podobnym stylu, tylko że miał trochę krótsze blond włosy i nie nosił okularów. Miał bardzo ładne niebieskie oczy, gdybym ja takie miała, pewnie też bym nie nosiła.
           - Dzieciaki, to jest Quinn – przedstawiał kumpla Tito. No miło z jego strony, zwłaszcza, że on sam nawet nie znał naszych imion.
          Quinn kiwnął na nas głową, uśmiechając się krzywo i zwrócił się do naszego wybawcy:
           - Poszło bez żadnych problemów?
           - Jeszcze łatwiej niż zazwyczaj – Tito wzruszył ramionami.
           - Świetnie – pokiwał głową – Idę wyciągnąć Amandę – ruszył przed siebie, ale zdążył zrobić dwa kroki i coś mu się przypomniało: - A, mogę zabrać ze sobą tylko trzy osoby. Ellie jest ze mną.
          Tito westchnął.
           - To oznacza, że któreś z was będzie musiało pojechać ze mną – oznajmił.
           Drake i ja odezwaliśmy się w tym samym momencie:
           - Ja chętnie…
           - Myślę, że ja…
           Spiorunowaliśmy się wzrokiem.
           - Zapomnij, słońce – rzucił syn Hypnosa – Byłem pierwszy.
           - Ależ z ciebie dupek, Drake. I nie oszukuj się, jesteś na straconej pozycji.
           - Ona ma racje, młody – wtrącił się Tito – Wybacz, ale wolę zabrać ze sobą dziewczynę.
          Drake popatrzył na mnie, jakby zjadła ostatnie ciastko we wszechświecie.
           - Przecież Lynn w życiu nie jechała na motocyklu!
          - A ty niby jechałeś? – oburzyłam się.
           - A może oboje pojedziecie samochodem? A ja pojadę z Tito? – odezwał się Leo.
           Spojrzeliśmy na niego z Drake’m i równocześnie skomentowaliśmy ten pomysł prychnięciem.
           Wymiana zdań pewnie trwałaby nadal, ale uciął ją właściciel motocyklu, pukając w szybę pasażera terenówki i tym samym odwracając naszą uwagę od sporu.
           Okno otworzyło się i wyjrzała przez nie na oko dwudziestoletnia dziewczyna. Przerzuciła ramię odziane w dżinsowy rękaw przez otwarte okno, ale nie przerwała namiętnie wykonywanej czynności. Przez cały czas atakowała kciukami klawiaturę telefonu i wyglądała, jakby od napisania tego SMS-a zależało jej życie. Upłynęła dłuższa chwila, aż w końcu podniosła wzrok. Mogłam jej się lepiej przyjrzeć.
           Czarne włosy obcięte do wysokości obojczyka miały końcówki ufarbowane na niebiesko. Miała całkiem mocy makijaż, a jej rzęsy na sto procent były doklejane. Kiedy się uśmiechnęła, naszym oczom ukazał się rząd prostych i białych zębów.
           - Wszystko spoko, Ti? – zapytała.
          Tito chyba nie był szczęśliwy, słysząc tę ksywkę, ale tego nie skomentował. Kiwnął tylko głową.
           - Nasza Amanda znalazła nowych przyjaciół – wskazał na nas podbródkiem.
           Ellie przekręciła głowę w naszą stronę. Kiedy jej wzrok zatrzymał się na mnie, rozchyliła lekko usta.
           - Ale nieziemski kolor! – wykrzyknęła – Kolor włosów znaczy się. Jak nazywała się farba?
           - Eee… - zmarszczyłam brwi i instynktownie sięgnęłam ręką do włosów – To naturalny kolor.
           - Ale czad! Oddałabym nerkę za takie włosy!
          - Sprzedane! – krzyknął Drake – Chociaż jak dla mnie nadal wyglądają jak gniazdo harpii.
           Ellie zrobiła dziwną minę.
           - Gniazdo czego? 
          Oboje zmieszaliśmy się, ale od odpowiedzi uratowało nas przybycie Amandy i Quinna.
           Dziewczyna po raz kolejny wygłosiła mowę o wielkiej imprezie, po czym wszyscy ruszyli do swoich miejsc. Rzuciłam ostanie spojrzenie zwycięzcy w stronę Drake’a i wciskając kask na głowę wgramoliłam się na wygodne skórzane siedzenie, zaraz za Tito.
          Terenówka powoli wyjechała na ulicę, a kierowca motocyklu uruchomił maszynę, kopniakiem uderzając o jakieś sprzęgło. Motor ryknął, aż zadzwoniły mi zęby. Odniosłam wrażenie jakby pode mną budził się sam Tartar. Mimo tego czułam narastającą we mnie ekscytację na myśl o przejażdżce.
          Tito zawrócił motocykl i wyjechał z zaułku. Gdy znaleźliśmy się na prostej mężczyzna przekręcił nadgarstki na kierownicy, a my wyrwaliśmy się do przodu jak spłoszony pegaz. Wprawdzie przez ich niechęć do mnie nie miałam okazji tego doświadczyć, ale podejrzewam, że musi być to podobne odczucie.
          Pęd powietrza i szarpnięcie zaczęły ściągać mnie do tyłu, więc żeby nie odlecieć całkowicie objęłam Tito mocniej w pasie i zacisnęłam uda na siedzeniu. Nie powiem, żebym czuła się komfortowo przytulając się do jakiegoś obcego kolesia, ale chyba wolałam to, niż skończenie jako mokry naleśnik na asfalcie.
          Słyszałam tylko ryk silnika i szum powietrza. Świat dookoła szybko znikał w tyle zlewając się w jedną kolorową plamę. Mijaliśmy wszystko w takim tempie, że naprawdę nie mogłam wyjść z podziwu nad umiejętnościami jeździeckimi Tito. Nie próbowałam się jednak nad tym głębiej zastanawiać – skoro jeszcze się nie zabił jest szansa, że tym razem też do tego nie dojdzie.
          Podróż nie trwała długo. Chwilę jechaliśmy bardziej zabudowaną częścią miasta, aż w końcu dotarliśmy na przedmieścia. Tito zwolnił, ale nawet bez tego dobrze wiedziałabym, że jesteśmy na miejscu. Impreza Amandy nawet bez niej trwała w najlepsze.
          Motocykl zatrzymał się przy krawężniku, a ja zaskoczyłam na ziemię, ściągając kask.
          Przede mną na nieogrodzonym podwórku stał dom. Typowy amerykański, dwupiętrowy z poddaszem, ładnym gankiem i zadbanym ogródkiem. A przynajmniej podejrzewam, że tak wyglądał przed tym jak Amanda zorganizowała swoją imprezę.
          Pora nie była wcale późna, ale goście już świetnie się bawili. Na trawniku stały dwie sofy wyniesione z wnętrza domu, na których rozsiadła się grupka popijająca coś z papierowych kubków i paląca własnoręcznie skręconą fajkę. A może nawet to nie był papieros. Nie żeby coś, ale raczej nie znam się na takich rzeczach.
        Dolne gałęzie wielkiego kasztana rosnącego w ogrodzie przyozdobiono kolorowym papierem toaletowym. Podobny los spotkał też płotek ganku.
          Imprezowicze zaopiekowali się również choinką. Ktoś wyjątkowo troskliwy owinął ją ciepłym kocykiem, pewnie po to, by nie zmarzła w nocy. Zadbał też o jej umiejętności ogrodnicze, zaopatrując ją w grabie i łopatę, które zawisły na zastanawiająco dużej wysokości.
          Z okna na drugim piętrze, na daszek pod nim, wyrzucony został dziecięcy wózek, a w basenie po prawej stronie domu, oprócz tłumku gości pływał też plastikowy flaming i ogromna dmuchana orka przyozdobiona świątecznym łańcuchem.
          Z wnętrza budynku dochodziła rytmiczna i skoczna muzyka, słychać też było gwar rozmów, głośne śmiechy, wiwaty i śpiewy.
          - Pierwszy raz na imprezie? - głos Tito wyrwał mnie z namiętnego studiowania okolicy.
           Podniosłam na niego pół przytomny wzrok. Chyba miałam niezbyt pewną minę, patrząc na to wszystko, skoro pytał.
          - Tak - odpowiedziałam, po czym szybko się poprawiłam - Nie. Nie wiem.
          Pokiwał głową ze zrozumieniem, chociaż jak na mój gust niewiele zrozumiał. Ja sama nie rozumiałam tego w co się ładowałam.
          Położył mi wielką łapę na ramieniu.
          - Korzystaj z życia młoda, póki masz czas – poczęstował mnie swoją mądrością życiową, nasuwając okulary przeciwsłoneczne na głowę – Korzystaj, nim będzie za późno.
          - Za późno... - mruknęłam do siebie, po czym powiedziałam na głos – Jakoś nie widzę, byś ty przestał korzystać z życia.
          - Nie jestem taki stary – zaśmiał się ciężko, mocniej zaciskając dłoń na moim ramieniu. Byłam pewna, że jeszcze jeden taki żarcik i mogę stracić rękę – Ale ty na siebie uważaj. Wiem kim jesteście i jedyne co mogę wam powiedzieć to to, że nigdzie nie jesteście bezpieczni.
          Nie do końca wiedziałam co miał na myśli. Nie mógł być herosem, przecież nie było szans, by jakikolwiek półbóg mógł dożyć takiego wieku, co nie? Z drugiej strony chyba nie uważał nas za prawdziwych młodocianych przestępców?
          Nie miałam jednak czasu by zareagować w jakikolwiek sposób, bo obok nas zaparkowała terenówka Quinna.
          Jej drzwi otworzyły się zanim samochód zdążył znieruchomieć, a ze środka wyskoczyła Amanda.
          - No nie wierzę! Co za świnia, zaczął beze mnie!
          - Kto? - zdziwiłam się. Jak dla mnie, to wszyscy zaczęli bez niej.
          - Mój brat. Boże, co za wredna małpa.
          Dołączyli do nas Leo z Drake'm, a chwilę później Quinn z Ellie.
          - Nie przesadzaj, Am – Quinn pokrzepiająco objął dziewczynę – Przynajmniej nie musisz zajmować się rozkręcaniem imprezy.
           Nie usłyszałam co mu odpowiedziała, bo Ellie podeszła do mnie i mruknęła:
          - Naprawdę, dziewczyno. Bierz moją nerkę i żołądek, bo płuc i wątroby nie warto, a oddaj mi włosy i twoich kumpli.
          - Za Drake'a mogę nawet dopłacić – odparłam, doskonale świadoma faktu, że syn Hypnosa stoi obok i wszystko słyszy.
          - Lynn, oboje dobrze wiemy, że w życiu byś tego nie zrobiła – przytulił mnie mocno – Ale Ellie, jak bardzo ci zależy na jej włosach, mogę ci je oddać nawet z darmo, Lynn ma bardzo mocny sen.
          Ze śmiechem zasadziłam mu z łokcia w brzuch, aż zgiął się w pół.          - Trzymaj się od moich włosów z daleka, Sherman.
          - Mów mi więcej – zaćwierkał – Zaczynasz brzmieć jak Miranda.
          - Dobra, dobra, gołąbeczki - między nas wpadł Leo, opierając łokcie na naszych ramionach – Skoro już tu jesteśmy, to pokażmy im jak się bawią herosi.
           Drake uśmiechnął się od ucha do ucha, ja również nie mogłam się powstrzymać. Leo był niesamowity. Byliśmy w naprawdę beznadziejnym położeniu, byliśmy zależni od przypadkowej grupy śmiertelników, ale on mimo to miał w sobie tyle entuzjazmu.
          - Zjemy coś, sprawdzę zawartość tych bardzo popularnych tutaj plastikowych kubeczków, złamię kilka kobiecych serc i spadamy stąd, okay? - syn Hypnosa nie czekał na naszą reakcję, tylko ruszył w stronę budynku.
           - Jak myślisz, uda nam się znaleźć jakieś cichsze miejsce? Powinnaś trochę odpocząć - zagadnął Valdez, kiedy i my szliśmy w stronę domu Amandy.
           - No tak, faktycznie, tylko ja ratuję świat i szukam jakiejś mitycznej zguby - prychnęłam.
           - Ale ja wcale nie jestem zmęczony - albo mi się wydawało albo Leo mówiąc to, wypiął pierś do przodu i wyprostował się, jakby chciał wyglądać bardziej... Dzielnie? Męsko?
           - Ja też nie - uniosłam jedną brew.
           Syn Hefajstosa westchnął i podjął nowy wątek.
          - Ale głodna jesteś na pewno! A nawet jeśli nie, to i tak musisz czegoś spróbować. Wbrew wszystkim pozorom, imprezowe żarcie jest ekstra.
           Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia o jakich pozorach mówi, ale postanowiłam to przemilczeć. Zamiast tego zapytałam z przekąsem:
          - A od kiedy ty jesteś imprezowym ekspertem?
           - Kooochana! - Leo prawie krzyknął - Któregoś pięknego dnia, jak już uratujemy świat, dostaniesz zaproszenie VIP na imprezę, której organizatorem będą ja i gwarantuje ci to, że będziesz pamiętać ją do końca swoich dni!
          - Nie przebijesz mojej, nawet za milion lat! - nagle jak spod ziemi wyrosła przed nami Amanda. Złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła za sobą tak, że prawie wywaliłam się na schodach prowadzących na ganek. Usłyszałam za sobą śmiech Leona i już chciałam się odwrócić, żeby pokazać mu język albo jakiś inny jeszcze mniej kulturalny gest, ale Amanda przyciągnęłam moją uwagę swoją kwestią:
          - Witajcie w moich skromnych progach! Czujcie się jak u siebie w domu, wszystko jest do waszej dyspozycji!
           Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz Amandy stojącej na wzgórzu obok Sosny Thalii i witającej nowych herosów. Zachichotałam i natychmiast tego pożałowałam.
           Ze śmiechem i nadzieją na odbudowanie dobrego nastroju, wróciły również wspomnienia tego okropnego snu.
           Zacisnęłam mocno oczy.
           - Lynn, co ty wyrabiasz? Oślepiła cię genialność mojego przedsięwzięcia? - Amanda musiała chyba już coś wypić, bo nie wyglądała na osobę, która na trzeźwo rzucała takimi niewypalonymi żarcikami na prawo i lewo - Chodź, idziemy tańczyć!
           - Co? Nie ma mowy - zaprotestowałam natychmiast.
           - No choooodź!
           - Może później, teraz chcę mi się pić. Leo, pójdziesz... - odwróciłam się, ale za sobą nie ujrzałam syna Hefajstosa. Zmarszczyłam brwi i zaczęłam się rozglądać. Ujrzałam go niemal od razu. Wręcz wisiał na jednym z pokaźnych głośników i dłubał coś przy jego tyle. Przewróciłam oczami i rzuciłam w stronę organizatorki imprezy, że zobaczymy się potem. Nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłam do przyjaciela.
           Musiałam się przepchnąć przez grupkę tańczących nastolatków. Nawet nie próbowałam odzywać się do Valdeza, było tak głośno, że nie słyszałam własnych myśli. Złapałam go za koszulkę i odciągnęłam od głośnika. 
           Krążyliśmy chwilę pod domu, aż w końcu znaleźliśmy kuchnię. Dziękowałam bogom, że znajduje się tak daleko Pudełkowanych Zagłuszaczy Myśli (możecie się śmiać, ale ja naprawdę tak postrzegałam te głośniki! płynąca z nich muzyka była jak młot pneumatyczny, dobijający się do twojego mózgu).
           - Poczęstować was czymś, ziomeczki?
          Zza wysepki kuchennej przywitał nas wysoki, chudy jak szkapa chłopak z blond dreadami. Miał wesołe zielone oczy, mały piegowaty nos, czapkę z daszkiem odwróconą tył do przodu, wielki uśmiech i mocno czerwone rumieńce na policzkach. Po jego zachowaniu mogłam wnioskować, że jest już po kilku kolejkach.
          Wysunął przed nas dwa plastikowe kubeczki.
          - Mi chyba wystarczy sok pomarańczowy – odparłam.
          - Koleżanka chce być dziś stu procentowa? - zapytał, racząc nas kolejnym szerokim uśmiechem.
          - Powiedzmy.
          Odwrócił się do lodówki. Wyciągnął z niej dużą butelkę wody gazowanej.
           - A kolega? Też dziś czysty? - spytał Leona, wciąż grzebiąc w lodówce.
          - Może być cola.
          Po chwili kubeczki były zapełnione naszymi zamówieniami.
          Chłopak poprawił czapkę i sam pociągnął porządny łyk z puszki z piwem.
          - Co wy tak dziś na trzeźwo? Prowadzicie?
          - Ja jestem uczulony na alkohol – odparł Leo z pełną powagą.
          Spojrzałam na niego zaskoczona.
          - Serio? - chłopak rzucił Leo spojrzenie spod przymrużonych oczu – Przerąbana sprawa. Mój ziomek wyczaił ostatnio, że ma alergię na zielone. Totalnie przegraliście w życie.
          - Totaaaalnie – potaknęłam ironicznie.
          - Szczerze mówiąc nie daję wam stu procentowej pewności, czy w waszych napojach niczego nie ma – dodał chłopak – Jakbyś dostał jakiegoś napadu alergicznego to telefon powinien być w głównym korytarzu.
           Ewentualnie możecie mnie szukać, moja dziewczyna studiuje ratownictwo medyczne.
          Zatrzymałam kubek w połowie drogi do ust. Na moje nieszczęście wypiłam już połowę.
          - Także jakby co pytajcie o Maxa i Tracy – skinął nam wesoło głową i odmaszerował do jakiegoś skate'a stojącego w rogu kuchni.
          - Jeśli w tym napoju naprawdę coś było, to po raz pierwszy cieszę się z tego, że nie pamiętam praktycznie całego swojego życia. Zapewne wyjawiłabym ci wszystkie moje tajemnice i zawstydzające historie. 
          Leo uśmiechnął się bardzo dla siebie charakterystycznie.
           - Nie wiem czy to w ogóle możliwe. To znaczy nie wiem, czy na herosów alkohol działa tak samo jak na zwykłych śmiertelników.
           - Chyba nie chcę tego jeszcze dzisiaj sprawdzać - końcówkę mojej wypowiedzi zagłuszył pisk trzech dziewcząt, które wpadły do kuchni jak oszalałe. Wrzeszczały jakby je ze skóry obdzierano, ale ich twarze wyrażały nieskończoną radość. Ten obraz był tak dezorientujący i irytujące jednocześnie, że kiedy Leo wspaniałomyślnie zaproponował, żebyśmy poszli poszukać Drake'a, dostałam większego przyspieszenia niż na ściance wspinaczkowej.
           Poza tym nieodpowiedzialnie było zostawiać Shermana samego, jeszcze tego nam brakowało, żeby znowu dostał tego swojego "ataku".
           Na szczęście znaleźliśmy go dosyć szybko. Siedział przy basenie i przyglądał się piwnemu pojedynkowi. (Właściwie dopiero później dowiedziałam się, że tak to się nazywa. W skrócie - dwóch gości piło piwo prosto z beczek. Stojąc na rękach. Na tych beczkach. Wygrywa ten, który wypije pierwszy. Superfrajda.)
          - Jedna drachma na tego po prawej - powiedział Drake, kiedy stanęliśmy obok niego.
           - Nie przejmuje zakładu - oburzył się Leo - Ten po lewej to urodziny przegrany!
          - Niby skąd tak wnioskujesz?
           - Widać mu gacie. Są w bałwanki. To znak rozpoznawczy wszystkich przegranych - odpowiedział z powagą w głosie.
           Zaczęłam się śmiać. A to, że przy śmiechu zamykamy oczy, to chyba bezwarunkowy odruch większości z nas, prawda? Otworzyłam je w samą porę, żeby zobaczyć kolesia, który biegnie prosto na mnie z prędkością godną podziwu. Z głośnym okrzykiem radości zderzył się ze mną i razem wpadliśmy do basenu.
           Gdy tylko moja głowa znalazła się pod powierzchnią w środku zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Nie zdążyłam nabrać powietrza i pilnie potrzebowałam oddechu. Z wszystkich stron napierało na mnie ciśnienie, w uszach słyszałam tylko głośny szum przeplatany odległymi, zniekształconymi rozmowami z góry. Odbiłam się od dna i panicznie wymachując rękami i nogami starałam się wydostać na powierzchnię.
          Poczułam jak ktoś łapie mnie za rękę i ciągnie do góry. Po chwili wypłynęłam na powietrze.
          Wzięłam głęboki oddech. Chyba najgłębszy w historii świata, no przysięgam.
          Kurczowo złapałam się metalowej drabinki, starając się uspokoić oddech.
          - Lynn, wszystko w porządku? - usłyszałam zmartwiony głos Leo.
          Skinęłam głową.
          - Hej, stało się coś? - podpłynął do mnie chłopak, przez którego teraz siedziałam w tym basenie.
          Miał krótkie czarne włosy, które od wody lepiły mu się do czoła i intensywnie niebieskie oczy. Tak samo intensywne jak oczy Thalii Grace. A niech go szlag.
           - Nie, wszystko w porządku.
          - Przepraszam, jeśli coś się stało.
          - Wszystko gra – przesłałam mu wymuszony uśmiech.
          Poczekałam aż odpłynie, dopiero wtedy poczęstowałam go niemiłym określeniem i z pomocną ręką Drake'a wydostałam się z basenu.
          Byłam całkowicie przemoczona, nie było na mnie suchej nitki. Chłopcy patrzyli na mnie z mieszaniną dezorientacji, rozbawienia i współczucia.
          - Ani słowa, Drake - ostrzegłam - Nie chcę słyszeć żadnych komentarzy.
           - Wyglądasz jak...
           - Chciał powiedzieć, że jak skowronek po porannej kąpieli - przerwał mu Leo.
           - Skowronki się kąpią? - nie patrzyłam na niego, nie patrzyłam na nikogo. Starałam się szczelnie owinąć wojskową kurtką, tak żeby całkowicie zasłonić, lepiący się do ciała mokry podkoszulek.
          - Oj, no tak mi się powiedziało.
           - No bo wiesz Lynn, Leo w myślach porównał cię do harpii, więc normalnym jest, że zamiennik był ptasi.
           - Zamknij... - walnęłam go w ramię -... się.
           - Chodźmy lepiej poszukać gospodyni, może zechcę pożyczyć ci coś na przebranie - pojednawczo zakończył temat Valdez.
           Amandy nie musieliśmy szukać długo. Tańczyła na stole, na środku wielkiego salonu i widać ją było z każdego miejsca w pomieszczeniu. Szybko przecisnęliśmy się w jej stronę i przedstawiliśmy jej sytuację.
           - Jasne! Chodź, zaprowadzę cię do mojego pokoju!
          Zeskoczyła ze stołu i zaczęła przeciskać się przez tłum. Z początku myślałam, że dlatego, że jestem mokra ludzie będą chętniej usuwać mi się z drogi. Chyba się trochę przeliczyłam, bo nikogo to nie ruszało.
          Gdy ruszyłam za Amandą, Drake i Leo dołączyli do mnie jak gdyby nigdy nic.
          - Nie pomieszało wam się coś? - spytałam.
          Spojrzeli na mnie pytająco.
          - No nie będę się przy was przebierać, zostajecie tutaj.
          - No tak – zmieszali się trochę, na co wybuchłam śmiechem.
          - Zaraz do was wrócę.
          Podbiegłam do Amandy i razem z nią wspięłam się na pierwsze piętro. Zaprowadziła mnie do swojego pokoju. Nie był mały, ale nadmiar znajdujących się w nim rzeczy powodował takie wrażenie.
          Dwie ściany były pomalowane na kolor limonkowy, dwie na borówkowy. Każda ściana była czymś zapchana. Jedna meblami – wysoką szafą, lustrem i biurkiem, cała reszta plakatami, zdjęciami, pocztówkami albo jakimiś malunkami. W środku znajdowało się też ogromne łóżko, którego metalowe ramy ozdobione były świątecznymi lampkami, puchowy dywan ledwo co widoczny spod sterty brudnych ubrań i perkusja.
          - Nie masz ochoty zostawić czegoś po sobie? - spytała podając mi pędzel i wskazując ruchem głowy na limonkową ścianę zapełnioną przez odciski dłoni różnych osób.
          Podałam jej rękę, którą szybkimi ruchami zamalowała na granatowo. Odbiłam swoją dłoń na skrawku wolnego miejsca, a Amanda podpisała mój odcisk moim imieniem i dzisiejszą datą.
          Podała mi wilgotną chusteczkę ze swojego zagraconego biurka i otworzyła przede mną szafę.
          - Do wyboru, do koloru.
          Szybko wytarłam brudną dłoń i chwyciłam pierwszą rzecz z garderoby dziewczyny.
          Wyciągnęłam ubranie przed siebie i spojrzałam na nie krytycznym spojrzeniem. Granatowa sukienka na ramiączkach, w czarny kwiecisty wzór. Jej góra przypominała gorset, dół na moje oko kończył się trochę nad kolanami.
          Już chciałam odłożyć do szafy, kiedy Amanda mnie powstrzymała.
          - Załóż ją.
          - Nie chodzę w sukienkach – parsknęłam.
          - Zakładaj - jej ton stał się władczy - Nie pożyczę ci niczego innego.
           Spojrzałam na nią błagalnie. Wyraz jej twarzy pozostał nieugięty. Westchnęłam jak najciężej się da i zaczęłam zdejmować mokre ubrania. Opuszczałam jej pokój z miną przegranej.
           Wpadłyśmy prosto na kolesia z dreadami, który wcześniej posłużył mi i Leo za barmana.
          - Sie, sie, siema Ami! - przywitał się głośno z Amandą, po czym skierował wzrok na mnie - No, no! Koleżanka abstynentka! Witam uniżenie!
          Ukłonił mi się nisko, co chyba nie było dobrym pomysłem, bo zatoczył się do przodu i musiałam go łapać, by się nie wywalił.
          - Ugh - złapał się za głowę - Za dużo krwi w tym alkoholu.
           - Hej, Max, nie chcesz czegoś zjeść? - zapytała ze śmiechem Amanda – Dobrze ci zrobi.
          Chłopak pokręcił energicznie głową.
           - Nie. Nie mam pieniędzy na jedzenie. Muszę pić.
           Zostawił nas, odchodząc chybotliwym krokiem.
          Amanda śmiejąc się, pociągnęła mnie za sobą z powrotem na parter.
           - O parz! Jest mój brat! Chodź, przedstawię ci go – krzyknęła, gdy byłyśmy w połowie schodów – Rick! Hej, Rick!
          Wysoki chłopak stojący na drugim końcu korytarza odwrócił się w naszą stronę. Miał przydługie ciemno-brązowe włosy rozmierzwione na wszystkie strony, niebieskie oczy i piegowaty nos z dwoma kolczykami (które, jak później poinformowała mnie Amanda nazywają się nostrile. Swoją drogą podobnie do niej nie ograniczył się do jednego kolczyka. Miał też kilka w prawym uchu i jednego pośrodku wargi). Ubrany był czerwono-czarną koszulę w kratę, czarny podkoszulek, równie czarne spodnie i trampki. Pewnie was zaskoczę, ale też były czarne.
          - Jaki to odcień czerni? - spytałam ironicznie na przywitanie, gdy podszedł do nas.
          - Czysta czerń, szatańska czerń, bezbarwna czerń, recesywna czerń – odparł wskazując kolejno na koszulkę, spodnie, trampki i koszulkę – Krata jest po prostu czerwona. Czerwony nie ma odcieni.
          - Super.
          - Rick to jest Lynn, Lynn to jest Rick, mój starszy brat, który nawet nie raczył poczekać z rozpoczęciem imprezy na swoją ulubioną siostrę – przedstawiła nas sobie Amanda.
          - I na szczęście jedyną – Rick przesłał jej szeroki uśmiech – Miło cię poznać, Lynn – odparł odwracając się w moją stronę.
          - Wolę jak się mówi do mnie Lynnette – odparłam.
          - Oh, jasne. Lynnette.
          - Będziesz pił to piwo, Rick? - spytała Amanda ruchem głowy wskazując na trzymaną przez brata puszkę.
          - Ami, czy ty się niczego nie nauczyłaś? Piwo jest jak dziewictwo – tego nie oddaje się byle komu.
          - Jestem twoją siostrą, dupku
.          - No właśnie. Dziewictwa też bym ci nie oddał. I tak, będę pił.
          Podeszła do nas niska blondynka trochę przy kości. Miała mocno kręcone długie włosy i szare oczy.
          - Lynnette, poznaj moją dziewczynę. Deidre to Lynnette, Lynnette to Deidre.
          Podałam sobie ręce z blondynką. Mój mózg już odmawiał zapamiętywania tych wszystkich imion.
           - Chodź Rick – pociągnęła chłopaka delikatnie za koszulkę – Za jasno tu jest – rzuciła mu znaczące spojrzenie.
          - Zamknij oczy, to będzie ciemno – prychnęła Amanda.
          - Wiesz co skarbie - Deidre zwróciła się do Ricka, ale patrzyła na jego siostrę z wyraźną nienawiścią w oczach – Masz szczęście, że masz taką mega inteligentną siostrę, naprawdę, zazdro.
          - Zdecydowanie, Rick – odparowała Amanda – Jaka szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o twojej dziuni.
          Nie wiedziałam na której z nich mam zatrzymać wzrok. Miałam wrażenie, że na linii ich spojrzenia błyszczą iskry i błyskają pioruny.
          - Okaaaaay – Rick chyba był zmieszany tą sytuacją. Zakładam, że nie po raz pierwszy. Złapał Deidre za łokieć i odciągnął w swoją stronę – To my już może będziemy się zmywać. Do zobaczenia, Lynnette!
          Po chwili zniknęli w tłumie, ale nienawiść w spojrzeniu Amandy nie ustała.
          - Nie wierzę. Naprawdę, przestaję wierzyć w mojego brata jak widzę te jego dziewczyny.
           No cóż, nie bardzo wiedziałam co powiedzieć. Raczej nie miałam takich problemów. Ale za to miałam sporo innych.
           - Amanda, słuchaj - stanęłam przed nią, tak żeby zwrócić na siebie jej uwagę; nadal posyłała mordercze spojrzenia w stronę, w którą odeszli Rick i Deidre - Możemy pogadać o tym transporcie?
           - Jakim transporcie? - zapytała zdezorientowana wreszcie się na mnie skupiając.
           - Transporcie dla nas - powiedziałam z naciskiem - Musimy dalej jechać na zachód, obiecałaś, że coś zorganizujesz.
           - A tak. Ale o tym później. Teraz chodźmy potańczyć - i pociągnęła mnie za rękę.
           Wyrwałam się.
          - Nie umiem tańczyć. Poza tym, to naprawdę ważne, musimy...
           - Czuję się przez ciebie wykorzystywana! - dziewczyna tupnęła nogą - Jesteś tu gościem, chodzisz w moich ciuchach, moi znajomi będą cię wozić po kraju, a ty mi nawet nie chcesz zrobić tej przyjemności i nie zatańczysz nawet jednego kawałka?
           No i powiedzcie mi, co ja miałam niby zrobić? Gdyby to była inna osoba, obojętnie jaka, nie byłoby problemu. Ale ja naprawdę byłam winna coś tej fioletowowłosej dziewczynie. Dałam się pociągnąć coraz bliżej Pudełkowatych Zagłuszaczy Myśl. Wtedy już miałam minę niczym wisielec.
           Zupełnie nie potrafiłam odnaleźć się w tych dźwiękach. Żaden z moich ruchów kompletnie do nich nie pasował, ale po jakichś dwóch minutach przestałam się tym przejmować. Pojawiły się nawet plusy. Ta muzyka naprawdę niszczyła myśli, więc przez chwilę mogłam przestać przejmować się wszystkim. Wiedziałam, że powinnam iść szukać Drake'a i Leo, ale zamiast tego wykonałam parę obrotów. Odsunęłam się tym samym od Amandy i bezmyślnie bujałam pośród zupełnie nieznanych mi ludzi.
           Nagle poczułam jak ktoś od tyłu łapie mnie w pasie.
          - To to się wyprawia jak się ucieka z obozu, co? - usłyszałam miękki głoś, zabarwiony teraz nutką drwiny.
          Odwróciłam się, nie mogąc uwierzyć w swoje przypuszczenia co do właściciela głosu. Jednak wzrok nie mógł mnie mylić.
          - O bogowie – jęknęłam, a nogi się pode mną lekko ugięły.
          - Wystarczy Dylan.
          O kurna.
           - Dylan? Przecież to niemożliwe… Jak… To na pewno przez te… Coś musiało być w tych napojach, głupie, popularne kubeczki, na Hadesa, no przysięgam…
          Ale on tu był. To było niemożliwe, ale stał przede mną z tą swoją absurdalnie piękną twarzą i wyszczerzał do mnie swoje absurdalnie białe zęby.
           - Hej… Lynn, wszystko gra? – zmarszczył brwi. Musiałam mieć przedziwną minę.
           - Eee… - potrząsnęłam głową – Tak, znaczy się. Ale przecież to niemożliwe, jak ty tutaj… - wyciągnęłam rękę, jakby chcąc go dotknąć, żeby sprawdzić czy nie jest tylko halucynacją. Nie odważyłam się jednak.
           - To dla herosów istnieje coś niemożliwego? – uśmiechnął się krzywo i przeszył mnie spojrzeniem od stóp do czubka głowy.
           W jeden sekundzie zaczęło mieć na mnie znaczenie, to jak wyglądam i co mam na sobie. Cholerna Amanda i jej cholerna sukienka.
           - Jak? – zapytałam tylko.
           Syn Hermesa gestykulując dał mi znać, żebyśmy wyszli na zewnątrz. Nadal kompletnie zdezorientowana, ale pomimo to niezmiernie radosna, ruszyłam za nim.
           Kiedy już dotarliśmy na tyły posiadłości – jeśli mogę to tak nazwać – Amandy, moje myśl zaczęły szaleć. Pierwsze pojawiło się pytanie: Co ja tu w ogóle robię?
           Otóż właśnie spacerowałam sobie przez ogród pełen nieznanych mi osób, w towarzystwie Dylan Morrisa, tak tego Dylana Morrisa, który powinien być teraz w Obozie Herosów . A skoro o herosach już mowa, to warto podkreślić, że ja właśnie takowym jestem. I to herosem na misji, nie byle jakiej misji. Gdyby nie te wszystkie okoliczności, oddałabym miliony, żeby znaleźć się w podobnej sytuacji z synem Hermesa.
          - Lynn, to niesamowite, jesteśmy tyle kilometrów od Obozu, a i tak na siebie wpadamy – uśmiechnął się pięknie – Jak myślisz, co te fata dla nas wymyśliły?
          Oblałam się rumieńcem. Postanowiłam nie odpowiadać na to pytanie.
          - No ale jak to możliwe? Co ty tu robisz? – zapytałam zamiast tego.
          - Jestem na misji oczywiście – uśmiech nie schodził mu z twarzy.
          - Na misji? No tak, Tony coś mi o tym wspominał… Jak to misja? Jesteś tu sam?
          - Z Rose i Bonnie.
           - Jaką Rose? Jaką Bonnie? – to irracjonalne, ale w tamtej chwili nie lubiłam tych dziewczyn. Poczułam ukłucie… czegoś. Zazdrości? Na myśl o tym, że te dwie są na misji z Dylanem.
           - Z Rose Foster i Bonnie Foley. Ale racja, ty nie miałaś przyjemności ich poznać. Jesteśmy tu, żeby znaleźć siostrę Bonnie.
           - Och… Okay – no bo co niby mogła odpowiedzieć?
           Między nami zapanowała cisza. Nie chodziło o to, że nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Myślę, że oboje mieliśmy coś do powiedzenia, ale nie wiedzieliśmy jak się do tego zabrać.
           - No a ty i twoi koledzy – wypowiedział to takim tonem, jakby mówił „ ty i twoje robaki” – Uciekliście z Obozu i teraz…
           Przerwałam mu, unosząc rękę. I tak nic nie mogłam powiedzieć.
           - Rozumiem – zacisnął usta.
           Cholera jasna. Naprawdę nic mu nie mogłam powiedzieć, próbowałam coś z siebie wydusić, cokolwiek, przecież tyle rzeczy miałam mu do powiedzenia. Na przykład to, jak bardzo się cieszę, że go widzę. Ale byłam już tak zdenerwowana, że nie zdołałam się zmusić do mówienia, udało mi się jedynie przygryźć dolną wargę. 
Dylan po chwili się jednak rozluźnił. Wydawał się być mniej skrępowany całą tą sytuacją. Uśmiechnął się ponownie i odchylił się do tyłu delikatnie, opierając na dłoniach.
          - No, a jak się tu znalazłaś? - miałam wrażenie, że specjalnie użył osoby pojedynczej i nie wspomniał słowem o Drake'u i Leonie – To naprawdę nie może być przypadek, że się tu spotkaliśmy...
          - Długa historia – westchnęłam, obejmując kolana rękoma.
          Dylan przysunął się do mnie bliżej.
          - Mamy czas – uśmiechnął się jednym kącikiem.
          No więc opowiedziałam mu mocno okrojoną historię tego jak złapała nas policja i jak znaleźliśmy się u Amandy. Gdy doszłam do momentu gdzie jadę z Tito na jego motorze, Dylan nie wytrzymał.
          - O bogowie! - wykrzyknął – Co to był za model?
          Lekko się zmieszałam.
          - Uhm...
          - Nie mów, że to ten, który stoi na ulicy przed domem!
          - No szczerze powiedziawszy...
          Dylan entuzjastycznie wyrzucił ręce do góry.
          - Na Zeusa! Przecież to Harley-Davidson Heritage! Kiedyś taki będę mieć – na jego twarz wpłynął marzycielski wyraz – A wtedy zabiorę cię nim gdzie tylko będziesz chciała!
          - Oh...
          - Chcemy Fiordy? Mamy Fiordy. Lazurowe wybrzeże? Spoko. Góry? Mogą być i góry.
          Zaśmiałam się. Nie wierzyłam we wszystko co się działo. W to jak szczęśliwa byłam. To było takie absurdalne, kilka minut wcześniej zamartwiałam się prawie do bólu, a teraz byłam radosna jak skowronek. Te nieszczęsne ptaki mnie prześladują.
          Uszczypnęłam się, żeby sprawdzić, czy nie śnię. Nie śniłam.
          - Wiesz, strasznie żałuję, że w Obozie tak mało czasu mogłem z tobą spędzić – zaczął – Nadrobimy to jak wrócisz.
          - Jasne – uśmiechnęłam się jeszcze szerzej niż dotychczas – Tylko błagam, nie nad jeziorem.
          - Ma to związek z twoimi mokrymi włosami? - spytał, sięgając ręką do wilgotnych kosmyków, które opadły mi na twarz. Delikatnym ruchem założył mi je za ucho. Poczułam delikatne muśnięcia jego palców na moim policzku i uchu. Byłam pewna, że jeszcze chwila i moje serce przestanie bić z przepracowania.
          - N-nie... - zaczęłam nerwowo, po czym wzięłam głęboki oddech. Najwyższa pora się trochę ogarnąć. Choćby odrobinę. - To akurat przez tą orkę pływającą w basenie.
          Dylan zaśmiał się. Miał dziwny śmiech, za to bardzo przyjemny. Naprawdę starałam się tam nie rozpłynąć z zachwytu.
           - Co cię podkusiło, żeby na niego wchodzić? Myślałem, że dzieci Hadesa czy Zeusa raczej nie lgną do wody – wyprostował się i spojrzał na mnie z przekrzywioną głową – Z drugiej strony wyłamujesz się poza wszystkie schematy, Lynnette.
          Szybko odwróciłam wzrok. Miałam nadzieję, że w tym mdłym świetle nie widać było moich mocno rozpalonych policzków.
           Wzruszyłam ramionami. Postanowiłam udawać, że drugiej części jego wypowiedzi nie było.
          - Nie wchodziłam na niego – zamilkłam na chwilę – Po prostu nie mogłam się mu oprzeć, jego sile perswazji i dżentelmeńskim manierom. Wiesz, niektóre orki tak działają na dziewczyny.
          Dylan ponownie zaniósł się śmiechem.
          - Dla niego też wciągnęłaś na siebie sukienkę?
          Odwróciłam głowę w jego stronę. Trudno było mi odszyfrować jego uśmiech.
          Wydałam z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Zabrakło mi mowy i nie bardzo miałam czas by wymyślić coś sensownego.
          - Okay – pokiwał głową – Przyjmijmy, że to specjalnie dla mnie.
          Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo ktoś wpadł między mnie a Dylana i z gardłowym wrzaskiem poleciał na trawnik.
          Szybko zeskoczyłam na ziemię.
          - Wszystko w porządku? - spytałam niepewnie.
          Chłopak podniósł się na kolana. Bogowie, ten koleś mnie prześladuje.
          - Chyba zuee drzffi wybraem – wyseplenił Max, łapiąc się za głowę.
          Dylan pomógł mu wstać, jednak chłopak mimo jego oparcia zachwiał się chybotliwie i podtrzymał również na moim ramieniu.
          - Chodź kolego – Dylan pociągnął go delikatnie w stronę wejścia do domu – Chyba najwyższa pora trochę odpocząć.
          Ruszyliśmy powoli. Rzuciłam dyskretne spojrzenie na syna Hermesa. Niestety nie wyszło mi z tą dyskrecją, bo Dylan też na mnie patrzył. Uśmiechnęłam się słabo, na co odpowiedział pięknym zaprezentowaniem swojego uzębienia.
          - Ej, ej. Oni poweedzei, sze Thor ma mie w dupie – parsknął Max, po czym dodał – Więc pewnie tak jest.
          Zaśmiałam się tylko cicho w odpowiedzi. Wprowadziliśmy ledwo żywego chłopaka do środka i skierowaliśmy się w stronę schodów. Nie było łatwo się przeciskać przez tłum ludzi przelewających się przez głośne pokoje i korytarze, nie wspominając o schodach, ale jakimś cudem dotarliśmy w końcu na piętro.
          - Ej. Thor nie mosze mieć mie w dupie – Max nagle podniósł głowę gwałtownie i zatoczył się w stronę Dylana.
          Jego następnych słów, niezbyt pochlebnie określających Thora chyba nie powinnam przytaczać.
          Syn Hermesa zaprowadził nastolatka do jednego z pokoi i po chwili do mnie wrócił, przecierając dłonią po twarzy.
          - Chyba zaczynam rozumieć obrzydzenie Rose do wszystkich używek – mruknął.
Potaknęłam głową. Patrząc na zachowanie niektórych ze znajdujących się tu osób też zaczynałam to rozumieć.
          - Chodź – Dylan wyciągnął rękę w moją stronę z delikatnym uśmiechem.
          Wystarczyło tylko jedno spojrzenie na kurze łapki w kącikach jego oczu, na jego uroczy dołeczek w lewym policzku, na wesoło zmrużone błękitne oczy, żeby nie musieć się wahać ani chwili. Pewnie powinno mnie zaniepokoić to, że tak na mnie działa, ale w tamtej chwili po prostu nie potrafiłam dopuścić do siebie żadnych negatywnych uczuć.
           Nieśmiało podałam mu dłoń i ruszyłam za nim.
          Po chwili znaleźliśmy się na obszernym balkonie, znajdującym się tuż nad tarasem. Tutaj też byli ludzie, jednak nie było tłumu.
          Usiedliśmy na kafelkowej podłodze, obserwując odbywającą się na dole imprezę.
          Przez dłuższy czas milczeliśmy. Chciałam się odezwać, ale nie wiedziałam co powiedzieć, więc siedziałam tylko i cieszyłam się jego obecnością i bliskością. Podświadomość podpowiadała mi, że muszę iść poszukać Drake'a i Leo, opowiedzieć im o misji Dylana. Przecież i ja i syn Hermesa nie byliśmy na tej imprezie dla zabawy, oboje mieliśmy coś do zrobienia. Ale to, że trafiliśmy na siebie tutaj obierało mi zdolność racjonalnego myślenia, wręcz mnie oszołomiło. Lecz uradowało w co najmniej takim samym stopniu.
           Dylan w końcu przerwał ciszę.
           - Wiesz, to trochę dziwne, ale twoje piegi wyglądają inaczej w sztucznym świetle – powiedział, przysuwając się do mnie bliżej.
           Oblałam się rumieńcem i instynktownie uniosłam dłoń, żeby zakryć nos.           - Nie, nie, są świetne – syn Hermesa złapał moją dłoń i pociągnął w dół. I o bogowie, wcale jej potem nie puścił. Zarumieniałam się jeszcze bardziej.
            - Właściwie to wydaję mi się… - nie skończył zdania. Tym razem to on uniósł swoją dłoń do mojej twarzy. Przysunął się jeszcze bliżej, a ja znieruchomiałam.
           - Wydaję mi się – kontynuował – Że one tworzą jakiś wzór… - przesunął opuszkiem palca z mojego nosa na policzek. Przestałam oddychać.
           - Nigdy jakoś nie… - zaczęłam, głos mnie trochę zawodził.
           Dylan uśmiechnął się jeszcze raz i przejechał palcem w dół. Aż zahaczył o moje wargi.
          Kurna. Kurna. Kurna.
           Straciłam poczucie czasu i nie mam pojęcia czy trwało to całe wieki czy stało się bardzo szybko. Wiem tylko, że jakąś chwilę potem czułam już jego usta na swoich.
           Pocałunek nie trwał długo. A może i trwał? Nie mam pojęcia, nie byłam zdolna do racjonalnego myślenia.
           Syn Hermesa odsunął się ode mnie trochę i z tajemniczym uśmieszkiem przyglądał się mojej twarzy. Właśnie przygryzłam ciepłą jeszcze dolną wargę, kiedy usłyszałam wołanie:
          - Lynn! Hej, Lynn!
          Rozejrzałam się i zobaczyłam Drake’a ciągnącego za sobą jakąś ciemnowłosą dziewczynę.
           Z jednej strony chciałam go zrzucić z balkonu za zepsucie tej chwili. Z drugiej miałam ochotę go uściskać i wylewnie podziękować. Sama nie wiedziałam, co bym zrobiła po tym pocałunku. Prawdopodobnie jeszcze chwila zatracania się w błękitnych oczach Dylana i straciłabym przytomność. A to raczej nie było dobrym wyjściem z sytuacji. Nie powinnam sobie pozwalać nawet na chwilę rozkojarzenia i, o ironio, to właśnie Drake'a wtedy wystąpił jako racjonalność w naszym teamie. Na szczęście nieświadomie. Inaczej wypominałby mi to do końca życia.
           - Lynn! Szuka... - Drake gwałtownie urwał, gdy podszedł do nas bliżej - Oh. Morris – dodał pogardliwym tonem.
          Dziewczyna stojąca obok Drake'a popatrzyła na niego i na Dylana z pytaniem w oczach.
          - Sherman – Dylan uśmiechnął się do niego sztucznie – Jak miło cię widzieć.
          Drake zmrużył oczy i spiął, jakby szykując się do rzucenia na syna Hermesa
.          - Ekhm, chłopaki? - dziewczynie chyba też nie spasowała napięta atmosfera, która wytworzyła się po spotkaniu herosów.
          - Przepraszam – Dylan wstał i podał mi rękę, by pomóc mi się podnieść – Lynnette to Rose. Rose to Lynnette.
          Przyjrzałam się dziewczynie.
          Miała czarne włosy spięte w luźny kok i ciemne, prawie czarne oczy. Kojarzyłam ją z paru treningów na arenie i z bitwy o sztandar, jednak nigdy nie miałam okazji poznać jej bliżej. Podejrzewam jednak, że gdybym nie rozpoznała jej z wyglądu, na pewno moją uwagę przyciągnęłaby jej obozowa koszulka, którą miała na sobie.
          Uścisnęła moją dłoń.
          - Lynnette. Byłam świadkiem twojego zjawiskowego uznania – uśmiechnęła się z przekąsem.
          Poprawiłam włosy nerwowym gestem.
           - Ten moment, kiedy wyprzedza cię własna sława – mruknęłam.
          Przez chwilę staliśmy w milczeniu. To była naprawdę krępująca sytuacja. Drake i Dylan patrzyli na siebie jakby mieli się na siebie zaraz rzucić, ja z Rose nie bardzo wiedziałyśmy co zrobić i co powiedzieć.
          W końcu dziewczyna postanowiła się odezwać.
          - To może skoro już tu was spotkaliśmy, pomoglibyście nam w szukaniu siostry Bonnie?
          - Właśnie z takim zamiarem przyprowadziłem cię do Lynn – powiedział Drake pretensjonalnie, mocno przeciągając głoski – Ale jak widać, chyba miała inne plany na ten wieczór.
          - Przestań – mruknęłam, szturchając go mocno w ramię, po czym zwróciłam się do Rose – Jasne, pomożemy wam, my i tak tu pewnie jeszcze trochę zabawimy. Jak wygląda siostra Bonnie? I w ogóle ona sama?
          - No tak – dziewczyna przeczesała włosy ręką – Chodźmy może po Bonnie? Czekają z Leonem na dole.
          Wzruszyłam ramionami i nie oglądając się na resztę ruszyłam do przodu. Byłam lekko poirytowana tą całą sytuacją. Tym, że musiałam być na tej imprezie, a nie mogłam się nawet dobrze bawić, bo przecież kto inny uratuje świat? Do tego nieustannie przypominałam sobie męczący sen o Thalii. Tym, że może i zachowywałam się nieodpowiedzialnie, ale na wszystkich bogów, było cudownie, byłam sam na sam z Dylanem to musiał wparować Drake z Rose. Samym synem Hypnosa i jego durnymi komentarzami i całym jego zachowaniem. Czy ja kiedykolwiek robiłam mu wyrzuty za jego idiotyczne uganianie się za Mirandą? No właśnie. Więc jakim prawem Drake rzuca mi te krzywe spojrzenia za każdym razem, gdy choćby wspomnę o synu Hermesa?
           Torując sobie drogę przez rzekę bawiących się nastolatków, doszłam do wniosku, że przy następnej okazji z nim o tym porozmawiam. Może łaskawie wyjaśni mi co między nimi zaszło.
          W końcu zeszłam na parter, a moim oczom ukazał się Leo oparty o parapet i żywo rozmawiający z jakąś dziewczyną. Wydawała się znajoma, ale nie wiem czy rozpoznałabym ją na ulicy. Była wysoka, miała długie marchewkowe włosy związane w warkocza, którego przerzuciła przez ramię. Nawet w tym świetle, łatwo było dostrzec jej intensywnie zielone oczy, skrzące się wesoło.
          Rozpychając się łokciami, przepchnęłam się w ich stronę.
          - Lynn! - krzyknął Leo na mój widok, przerywając rozmowę z dziewczyną – Gdzie znikłaś?
          - Spotkałam kogoś znajomego – mruknęła.
          - Ja też! Patrz! To Bonnie, córka Hebe – Leo wskazał ręką na rudowłosą nastolatkę – Bonnie, to Lynn o której ci mówiłem.
          - Hej – skinęła głową w moim kierunku, na co odpowiedziałam niepewnym uśmiechem – Co tu robicie? Leo nie za bardzo chce mi wyjawić wasze sekrety.
          - Aha, więc liczysz, że ja to zrobię? - parsknęłam opryskliwie.
          - Szczerze mówiąc to chyba nie – wzruszyła ramionami niezrażona – Jeżeli Leoś plotkarz czegoś nie mówi, to to chyba jest informacja wagi narodowej, prosto z Archiwum X.
          Uniosłam brwi. Jeżeli Leo był typem plotkarza to ja powinnam się chyba przeprowadzić do domku Zeusa.
          Zanim jednak zdążyłam to skomentować, doszli do nas Rose z Dylanem i Drake'm.
          - Widzę, że już zdążyłyście się poznać – odezwała się Rose – W takim razie może zaczniemy szukać siostry Bonnie? W sumie nie mamy za wiele czasu...
          Córka Hebe potaknęła.
           - Pójdę z chłopakami poszukać jej na zewnątrz – złapała Leona i Dylana za nadgarstki – Za jakieś dwadzieścia minut spotkajmy się w tym samym miejscu.
          Nie mówiąc nic więcej, pociągnęła ich za sobą na zewnątrz.
          - Nie no jasne, ja nie jestem chłopakiem – parsknął Drake, splatając ręce na piersi.
          - Nie bądź taki zdziwiony, jakbym miała wybór też wolałabym iść z tamtą dwójką – skomentowałam, po czym zwróciłam się do Rose – Jak w końcu wygląda siostra Bonnie, bo od niej chyba nie zdążyłam się tego dowiedzieć?
          - Na litość boską, Lynn – wtrącił się Drake – Co cię ugryzło?
          - A co ciebie gryzie za każdym razem, gdy widzisz Dylana albo nawet słyszysz jego imię?
           - Lynn, nie rozumiesz...
          - Czego nie rozumiem?!
          Miałam w nosie to, że Rose stała obok ze zmieszaną miną i to, że pierwsze wrażenie jakie na niej wywarłam, nie zalicza się do najlepszych.
           - Miranda...
          - No jasne. ZAWSZE chodzi o Mirandę.
          - Ej, ej! - Rose postanowiła w końcu zainterweniować – Dajcie na wstrzymanie, co? Przed wami jeszcze dość sporo czasu spędzonego razem na misji...
          Odwróciłam głowę, nie słuchając jej dalej. Do oczu cisnęły mi się łzy. Nie wiedziałam czemu. Nie chciałam warczeć na Bonnie, nie chciałam warczeć na Drake'a, nie chciałam odstawiać takich akcji przed Rose. Od momentu kiedy obudziłam się po dziwnym śnie z Thalią coraz bardziej psuł mi się nastrój, byłam coraz bardziej wkurzona na wszystko i wszystkich.
          - Dobra, przepraszam... - powiedziałam cicho – Nie chciałam.
Przez chwilę milczeliśmy wszyscy troje.
          - To może znajdźmy ją w końcu? - znowu tu Rose była tą, która rozluźniała atmosferę.
          Skinęłam głową.
          - Okay. Więc jak wygląda?
          - No i tu pojawia się problem – dziewczyna śmiesznie wykrzywiła twarz – Że nie wiemy jak ona wygląda.
          - A co wiemy?
           - Nooo... Że jest tutaj.
          - To faktycznie bardzo dużo cennych informacji – odgarnęłam wilgotne włosy z twarzy – Jak dobrze, że jest tu tak mało osób.
          Rose uśmiechnęła się krzywo.
          - Mamy naszyjniki od Noaha, które wyczuwają herosów – powiedziała wyciągając z kieszeni coś, co wyglądało jak pierścień na rzemyku – Nie powinniśmy mieć z tym większych problemów, musimy się tylko przejść po ludziach.
          Odruchowo sięgnęłam do swojego naszyjnika. Zacisnęłam palce na metalowym kółku, przywołując widok Noaha wręczającego mi ten prezent. Nie wiem skąd biorą się tacy ludzie jak on, ale na pewno z planety najdalej wysuniętej od planety, z której pochodzi Robyn.
          - W takim razie chodźmy – odezwał się Drake.
          Rose ruszyła przodem, ja z synem Hypnosa podreptaliśmy za nią. Dziewczyna wpatrywała się uważnie w magiczny wisiorek, ale ten leżał na jej dłoni nieruchomo.
          - Jesteś od Nike, prawda? - zagadnęłam, przypominając sobie dziewczynę z bitwy o sztandar, którą stoczyłyśmy z Łowczyniami.
          - Ehe – mruknęła, nie podnosząc wzroku.
          - Od dawna? - spytałam, po czym dodałam, orientując się jak głupio to musiało zabrzmieć – Znaczy się czy od dawna jesteś w obozie.
          Zanim jednak Rose zdążyła odpowiedzieć. Usłyszeliśmy huk, a po nim piski i wrzaski.
           - Lynn! Rose! Drake! - dobiegło mnie wołanie Leona, z trudem przebijające się przez narastającą wrzawę.
           Odwróciłam się gwałtownie, ale wtedy ściana przy nas eksplodowała. Przewróciłam się na ziemię, przyciśnięta przez jakąś dziewczynę, przysypana tynkiem i pyłem.
           Szybko podniosłam się na łokciach. Kaszląc i starając się wydostać spod leżącej na mnie nastolatki, odwróciłam głowę, by zobaczyć co się dzieje.
           Od razu zrozumiałam, że mamy przechlapane. Na gruzach ściany stał... stała... a może stało? Nigdy wcześniej nie widziałam tego stworzenia i chyba nigdy później nie chciałabym też widzieć. 
            Potwór miał długi, obły i nabrzmiały tułów, wyglądający jak gigantyczna, najeżona kolcami gąsienica. Z przodu, tam gdzie powinna być głowa, znajdował się ludzki tułów o zgniłozielonym zabarwieniu z jaszczurzą głową osadzoną na grubej szyi. Czymkolwiek to było, nie wydawało z siebie gadzich odgłosów. Warczało i porykiwało jak rozwścieczony tygrys, a jego złocisto-pomarańczowe oczy, jarzyły się jak dwie latarnie. Pomijając już fakt, że latarnie z reguły były dla statków zwiastunem zbliżającego się lądu. Dla nas był to zwiastun śmierci. Niezbyt przyjemnej w dodatku.
          Poczułam jak ktoś chwyta mnie za ramię.
          - Lynn, wszystko gra? - to był Drake. Pociągnął mnie mocniej, pomagając mi wydostać się spod spanikowanej dziewczyny – Musimy z nim walczyć.
          - Wiem – powiedziałam cicho. Naprawdę starałam się, żeby mój głos nie drżał. Chyba nie do końca mi wyszło.
          Szybko podniosłam się na nogi i szarpnęłam kluczem, wiszącym na mojej szyi. W dłoni zmaterializował się mój półtoraręczny miecz ze stygijskiego żelaza. W głębi serca naprawdę liczyłam, że nie będę musiała go używać na misji, choć wiedziałam, że jest to nierealne.
          - Chodź tu poczwaro! - usłyszałam krzyk Drake'a, usiłującego odciągnąć potwora od śmiertelników – Zatańczmy razem! Ja będę Piękną, ty będziesz Bestią, co ty na to?
          Potwór skierował spojrzenie na syna Hypnosa. Kątem oka zobaczyłam jak Leo, Bonnie i Dylan biegną na drugi koniec budynku, skąd wcześniej usłyszeliśmy huk.
          - Co to to nie, synu! - donośny głos Tito rozpoznałabym nawet na końcu świata. Odwróciłam się i zamarłam z zaskoczenia – Tą bajeczkę napisze wujek Tito!
           Facet stał w głównych drzwiach. Wyglądał tak jak go zapamiętałam, nie licząc złotej tarczy i wielkiego miecza, które trzymał w rękach.  
           - Nam Roma! - wrzasnął, puszczając nam oko, po czym ruszył na potwora.