wtorek, 18 czerwca 2013

Rozdział VI

O bogowie, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że w końcu udało nam się skończyć ten rozdział. Miałyśmy go dziś nie dodawać, byłyśmy za wściekłe za Zemstę Zeusa, no ale ładnie prosiliście, więc here you are :D
Mam nadzieję, że nie zawiodłyśmy Was i że ten rozdział również Wam się spodoba ;3
Jak zawsze z niecierpliwością czekamy na Wasze komentarze!

Lydia

________________________________________________




            Za oknami Wielkiego Domu szalała prawdziwa burza. Wiatr wiał z taką siłą, że miałam wrażenie, że jeszcze chwila i cały Obóz odleci. Krople deszczu z dzikim uporem uderzały o szyby, błyskawice co chwila przecinały ciemne niebo, a grzmoty ciągnęły się w nieskończoność.
            Annabeth przemywała nektarem moje przedramię i dała mi batonik ambrozji. Ogryzłam kęs, smakowało cudownie. Chciałam ugryźć drugi, ale córka Ateny wyrwała mi batonik z ręki. Zmarszczyłam nos jak naburmuszona pięciolatka. Annabeth uśmiechnęła się przepraszająco i wyszeptała „pożar wewnętrzny”. Spojrzałam za okno i się wzdrygnęłam. Wiedziałam, że ta pogoda jest spowodowana gniewem Zeusa. I dla jasności przyczyną tego gniewu byłam ja.
            Odwróciłam się od okna i spojrzałam na Chejrona patrzącego na mnie z dziwnym smutkiem.
            W głównym pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko licznymi przekleństwami Pana D. z pokoju obok i odgłosami szalejącej na zewnątrz burzy.
            - Dwóch bogów - wyszeptał Tony, nerwowo drepcząc wokół stołu do ping-ponga i co jakiś czas przegryzając puszkę po dietetycznej coli - Ale jak to możliwe?
            - Może nie jest heroską? - spróbował zgadywać Percy - Tylko jakąś nową boginią, albo magiczną istotą, coś jak driady, czy cyklopi?
            - Czy ja ci wyglądam na cyklopa? - warknęłam.
            Nie chciałam być opryskliwa, po prostu byłam już zmęczona, a w takich chwilach robiłam się strasznie drażliwa. A w tym momencie wszystko było w stanie doprowadzić mnie do szału.
            -Nie no, jak cyklop to może nie… ale jak się zdenerwujesz to trochę przypominasz Erynię - Leo przymrużył oczy i przechylił głowę tak jakby chciał mnie ocenić pod innym kontem. Drake na te słowa parsknął śmiechem, a Percy pozwolił sobie na uśmiech.
            Już miałam do niego podejść i trzepnąć go w ten rozczochrany łeb i uwierzcie mi, zrobiłabym to, gdyby nie zatrzymały mnie słowa Tony’ego.
            - Nie, nie. Wyczuwam w niej krew śmiertelników. Słabą, ale jednak - satyr zatrzymał się i za jednym zamachem pożarł całą puszkę.
            W pomieszczeniu ponownie zapanowała cisza, przerwana po chwili przez pana D., który z hukiem wparował przez drzwi.
            - Herosi - wysyczał w moją stronę - Zawsze są z wami problemy.
            - Uspokój się, Dionizosie. Gniewem niczego nie zdziałasz - odezwał się Chejron.
            - Powiedz to mojemu ojcu - parsknął bóg wina, odwracając się w stronę okna z założonymi rękoma. Westchnął kilka razy jakby próbował się uspokoić i odwrócił się z powrotem do nas - Nie mam najmniejszej ochoty zastanawiać się nad tym, co przytrafiło się Lorettcie…
            - Mam na imię… - zaczęłam przez zaciśnięte zęby, ale Percy mi przerwał.
            - Szkoda nerwów - mruknął - Dla niego już na zawsze pozostanę Peterem Johnsonem.
            - Najchętniej - ciągnął Pan D. - Pograłabym sobie w Pac-Mana i miał was wszystkich…
            - Dionizosie - w głosie Chejrona słychać było lekkie rozdrażnienie - Mamy tu naprawdę poważny problem.
            No super. Z „nowej” awansowałam na „problem”.
            - To kim w końcu jest Lynn? - spytał Drake.
            Chciałam mu powiedzieć, że właśnie się nad tym zastanawiamy i żeby nie zadawał idiotycznych pytań, ale nie zdążyłam.
            - Podejrzewam, że jest córką boga i herosa - powiedział milczący do tej pory Nico.
            Jak na mój gust nic nie podejrzewał, tylko to wiedział. Zapewne wiedział wszystko od samego początku. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam co odczuwam w związku z tym. Z jednej strony byłam zła - no bo czemu nic mi nie powiedział? Z drugiej jednak, nie potrafiłam się na niego złościć. Zauważyłam już dawno, że większość swojej wiedzy Nico zawsze zatrzymuje dla siebie i dzieli się nią tylko wtedy, kiedy musi.
            - Myślisz, że to prawdopodobne? - spytał Chejron po chwili milczenia.
            Nico skinął głową.
            - Takie sytuacje się już zdarzały, prawda?
            - Tak, ale rzadko i dawno...
            Syn Hadesa uśmiechnął się blado.
            - Ale jednak.
            - Jeżeli nawet, to czyją córką w końcu mogłaby być Lynn? - zapytał Percy, nie zwracając się do nikogo konkretnego - Wiemy tylko, że uznał ją Hades i Nemezis.
            - No, popisz się swoją wiedzą, di Angelo - mruknęła Miranda z krzywym uśmiechem.
            W odpowiedzi rzucił jej rozbawione spojrzenie.
            - Lynnette jest moją siostrą - powiedział w końcu, na co wbiłam palce w sofę na której siedziałam - Dzieckiem Hadesa i córki Nemezis.
            Chejron nawet nie pytał, skąd on to wie. Zapewne zdążył już się przyzwyczaić, że Nico wie więcej od innych, zwłaszcza jeśli jest to w jakiś sposób z nim związane.
            - To znaczy... - zaczął niepewnie Leo - Hades... On też złamał przysięgę?
            - Nie sądzę - odezwał się nagle pan D. - Wiedzielibyśmy o tym wcześniej.
            - Czyli Lynette jest sprzed przysięgi? - tym razem była to Annabeth.
            - Prawdopodobnie tak - Chejron spojrzał na Nico - Nie jesteś w to przypadkiem zamieszany, chłopcze?
            Nico zaśmiał się krótko.
            - Nie. Nie wyprowadzałem jej ani z Podziemia ani z kasyna Lotos. Do momentu w którym tu przybyła, nigdy nie widziałem jej na oczy.
            Sprytnie nie użył sformułowania „nie wiedziałem o jej istnieniu”.
            - A może Lynnette jest jakąś tajną bronią? - zaczął Drake i widać było, że zaczyna się nakręcać - I dlatego nic nie pamięta, bo musieli usunąć wszystkie jej wspomnienia, żeby mogli wszczepić jej do mózgu plan działania! Zupełnie jak w tym filmie z Brucem Willisem …
            - Nie było żadnego takiego filmu! A już na pewno Bruce Willis w nim nie grał - Miranda popatrzyła do niego z dezaprobatą - Gdyby taki film istniał to na pewno bym go oglądała.
            Chyba każdy był zdziwiony tym, że Miranda z własnej woli odezwała się do jakiegoś herosa. A sam Drake poderwał się z miejsca przewracając stojącą na stole miskę z owocami.
            - Lubisz gościa? W „Szklanej Pułapce 2”…
            - Och, nieważne - córka Nyks zbyła go machnięciem ręki - Jak myślicie czy bogowie zrobią coś w sprawie Lynnette?
            - A zrobili coś, gdy dowiedzieli się o tobie? - prychnął Nico - Lynnette zostanie w Obozie i będzie żyć jak inni herosi.
            Gdy nikt nie odpowiedział podszedł do mnie z szerokim uśmiechem, jakiego jeszcze u niego nie wiedziałam.
            - Trzeba będzie ustalić harmonogram sprzątania domku, siostro.


***


            Przemoczona do szpiku kości dobiegłam do domku Hermesa. Uświadomiłam sobie, że ostatni raz widziałam obóz tak opustoszały, gdy spotkałam Mirandę w nocy. Teraz wszyscy siedzieli w domkach, obserwując przez okna burzę. Nie zapowiadało się jednak, by Zeus w najbliższym czasie miał zamiar skończyć wyrażać swoje oburzenie, wynikające z faktu, że ktoś taki jak ja w ogóle istnieje.
            Uchyliłam skrzypiące drzwi i weszłam do środka. Jak na komendę, cała jedenastka zwróciła oczy w moją stronę. Idąc w krępującej ciszy pomiędzy nimi, w stronę mojego kącika, miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
            W końcu dotarłam do miejsca w którym dotychczas spałam. Zgarnęłam plecak z moimi rzeczami (których ilość niestety nie biła rekordów świata) i z poczuciem niewyobrażalnej ulgi skierowałam się do wyjścia.
            Tuż przed drzwiami jednak ktoś mnie zatrzymał.
            - Lynn? - usłyszałam niepewny głos.
            Odwróciłam się i zobaczyłam braci Hood.
            - Powodzenia - powiedział Travis - Bo teraz na pewno ci się przyda.
            - No - Connor pokiwał głową dla potwierdzenia słów brata - Z Zeusem nie ma łatwo.
            Uśmiechnęłam się słabo. Niezbyt mnie pocieszyli, ale mimo wszystko zrobiło mi się miło.
            - Dzięki, chłopaki.
            Przesłali mi jeszcze jeden pocieszający uśmiech i wyszłam.
            Z plecakiem nad głową dotarłam pod domek z numerem trzynaście. Zatrzymałam się przed nim i spojrzałam na niego krzywo. Od teraz miał być to mój nowy dom. Budynek jednak nie sprawiał ani miłego, ani gościnnego, ani przytulnego wrażenia. Czarne, obsydianowe ściany migotały zieloną poświatą w miejscach, w których umieszczone były na nich pochodnie z greckim ogniem. Nad drzwiami powieszona była czaszka, a aura domku przywodziła na myśl śmierć. Generalnie rzecz biorąc, trzynastka wyglądała bardziej jak zakład pogrzebowy niż domek mieszkalny.
            Nie chcąc dłużej stać w deszczu, weszłam do środka i zgłupiałam. Wnętrze było tak inne od moich domysłów, że nie wiedziałam co powiedzieć. Spodziewałam się czarnych ścian, kości porozrzucanych na podłodze splamionej krwią, trumien zamiast łóżek i tych klimatów. Tymczasem zastałam zupełnie inny widok. Ściany były obklejone brązową tapetą w ciemno zielone paski, a do połowy nich sięgały hebanowe panele ścienne. Układ pokoi był całkowicie inny niż w domku Hermesa. Tu sypialnia w porównaniu z tą z jedenastki była mikroskopijna i znajdowały się w niej tylko dwa łóżka. Był tu także dodatkowy pokój, prawdopodobnie robiący za salon. Skierowałam się tam i przyjrzałam wszystkiemu dokładniej. Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie. Czułam klimat przedwojennego stylu życia. Oczami wyobraźni widziałam kobiety ubrane w eleganckie stroje, z wymyślnymi kapeluszami i obowiązkowo z koralami na szyi, przechadzające się z gracją po tym pomieszczeniu. Panów w spodniach na szelki, wojskowych marynarkach, palących fajki z melancholią.
            Podobało mi się tutaj wszystko. Sofa i dwa fotele obite kwiecistą tkaniną, ustawione wokół prostokątnego stolika na wymyślnych nogach. Spore lustro wiszące na ścianie na lewo od sofy. Jego ramę tworzyły posplatane kolczaste gałęzie z nielicznymi pąkami róż. Na prawo od sofy stała piękna komoda z szufladami. Po drugiej stronie stało ogromne pianino - od razu zapragnęłam usłyszeć jego dźwięk. Przy oknie, dopełniając wspaniałość tego pomieszczenia, stał bujany fotel.
            Jak zaczarowana podeszłam do komody. Pachniała lasem, przejechanie palcem po powierzchni blatu dało mi dziwne ukojenie. Na komodzie stało czarne pudełeczko. Uchyliłam wieczko i z wnętrza zabrzęczała delikatna melodia. Pozytywka. Z uśmiechem otworzyłam pozytywkę na całą szerokość. Melodia płynęła, była piękna, uspokajająca. Najbardziej niezwykłe było to, że chyba już gdzieś ją słyszałam. W ogóle czułam się jakbym była już w podobnym miejscu i bardzo je kochała. Wydawało mi się to niemożliwe, ale skoro jestem „przedprzysięgowa” to nigdy nic nie wiadomo.
            Usłyszałam chrząknięcie. Odwróciłam się szybko i napotkałam szeroki uśmiech Nico.
            - A więc jednak nie pomyliłam domków - mruknęłam.
            - Możesz powtórzyć? - nadal się uśmiechał.
            - Nic, nic - zapewniłam - To miejsce jest nieziemskie … - spostrzegłam jego dziwnie dumną minę i dodałam: - Sam to projektowałeś?
            Przytaknął skinieniem głowy.
            - Skąd pomysł na taki klimat?
            Wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił.
            - Tak wyglądał nasz dom... - wyszeptał ledwie słyszalnym głosem - Mój i Bianki, zanim...
            - Ah, jasne, rozumiem - powiedziałam szybko, nie chcąc dłużej ciągnąć tego tematu. Wiedziałam, że wspomnienia o utraconej siostrze są dla niego bardzo bolesne. A wspominanie ich życia przed śmiercią matki i wprowadzeniem do Lotosu, musiało być jeszcze gorsze.
            Rzuciłam plecak na podłogę.
            Kompletnie nie widziałam mieszkania z Nico w jednym domku. Lubiłam go, to jasne, w końcu jest moim bratem (o bogowie, jak to dziwnie brzmi), ale nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak miałoby teraz to wszystko wyglądać.
            Usiadłam na jednym z foteli i nie wiedząc jak zacząć rozmowę, zaczęłam bawić się naszyjnikiem. Na ten widok, uśmiech przemknął po twarzy Nico. Spojrzałam na niego pytająco.
            - Nie wiesz, czym jest ten naszyjnik, prawda? - spytał.
            Muszę chyba zaznaczyć, że on często zadawał z pozoru tak bezsensowne pytania.
            - A czym ma być?
            - Tym czym miecz Percy'ego.
            Zapomniałam chyba wspomnieć o super wypasionej broni syna Posejdona. Ale to nic takiego, jeśli chcecie wiedzieć. Zwykły długopis zmieniający się w miecz. Jak każdy inny długopis na świecie, czyż nie?
            - Czekaj, czekaj... Co?
            - Zerwij klucz - powiedział Nico, jakby to coś wyjaśniało -€“ No, dalej -€“ zachęcił mnie, gdy nic nie zrobiłam.
            Niepewnym ruchem chwyciłam za klucz i pociągnęłam. W ułamku sekundy poczułam, jak przybiera na wadze i zwiększa swoją objętość. Zaskoczona upuściłam go na ziemię. Jednak to już nie był klucz, lecz miecz. Półtoraręczny, czarny, z rękojeścią przypominającą poplątaną pościel. Chciaż nie, chwila. Po dłuższym zastanowieniu, mogę stwierdzić, że jednak wyglądało to jak splątane, krzyczące dusze. Gdy się przyjrzało mu bliżej, dostrzec można było ciemną mgiełkę wijącą się wokół miecza niczym wąż.
            Popatrzyłam na Nico zdziwiona, jednocześnie podnosząc broń z podłogi. Była idealnie wyważona.
            - Skąd wiedziałeś?
            - Dostałaś go w dniu swoich urodzin - stwierdził. Powoli zaczynał mnie przerażać. Bardziej niż do tej pory, a o to naprawdę trzeba się postarać.
            - Od ciebie?
            - Po części. On już wcześniej należał do ciebie. Ojciec kazał mi go oddać.
            - Jak to ojciec kazał oddać? W sensie, że nasz ojciec? Hades?
            Od tego wszystkiego zaczynała boleć mnie głowa. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i eksploduje.
            - To znaczy nie tak wprost. Powiedział, że będę wiedział co i kiedy z tym zrobić. No i jak przybyłaś do obozu, to już wiedziałem.
            Zamyśliłam się. Już obił mi się o uszy fakt, że na co dzień Nico nie mieszka w obozie, a on sam nigdy nie mówił co robi poza nim i poza Jupiterem. Niektórzy nigdy nie spotkali i nigdy nie spotkają swojego boskiego rodzica, a on otrzymuje od ojca jakieś podarki, misje i nie wiadomo co jeszcze! Niech ktoś jeszcze mi powie, że w wolnym czasie grają razem w karty!
            - Aha - tylko tyle udało mi się z siebie wydukać - Więc jesteśmy rodzeństwem, tak?
            Teraz uświadomiłam sobie, że to co czułam do Nico od momentu kiedy go poznałam, wynikało z tego, że jest moim bratem. Dlatego się z nim dogadywałam, rozumiałam w nim to, czego inni nie potrafili zrozumieć.
            Nico skinął głową, a po chwili zaczął się śmiać.
            Rzuciłam mu zaskoczone spojrzenie.
            - Co cię tak bawi?
            On jednak nie odpowiedział, tylko dalej zaśmiewał się w najlepsze. Był to pierwszy raz, kiedy widziałam go tak rozbawionego.
            - Nico – parsknęłam, udając oburzenie - Chyba nie śmiejesz się ze mnie?
            Odpowiedziała mi tylko kolejna salwa śmiechu.
            - Nicolasie di Angelo! - wrzasnęłam, rzucając w niego poduszką.
            - Na gacie Zeusa - jęknął, a kolejny grzmot zatrząsł naszym domkiem - Zgadnij co sobie teraz uświadomiłem?
            - Lepiej, żebyś mi teraz powiedział...
            - Robyn... i.... - zaczął, ale przerwał mu gwałtowny atak śmiechu - I ty... - zdołał w końcu wydusić.
            Wtedy dotarło do mnie co tak bardzo go bawi.
            - Przestań! - krzyknęłam - Przestań, to nie jest śmieszne!
            - O bogowie - wycharczał i stoczył się z sofy na ziemię - Błagam cię, zawołaj dziś na obiedzie do Robyn „ciociu”, proszę.
            - Chyba sobie kpisz, chłopcze!
            Nie miałam najmniejszej ochoty przyznawać się do jakichkolwiek powiązań rodzinnych z tą małą i wredną idiotką. Prędzej dobrowolnie rzuciłabym się do Tartaru.
.            - Jak nie przestaniesz się śmiać, rzucę cię na pożarcie Peleusowi - prychnęłam, zanim wstałam i udałam się do sypialni.


***




            Po jakimś czasie w końcu przestało padać, a moje ubrania zdążyły wyschnąć. Spomiędzy ciemnych chmur zaczęło przebijać się słońce, a herosi powoli wychodzili z domków i kierowali się w stronę pawilonu jadalnego.
            Razem z Nico dołączyłam na koniec ich szyku. Z ulgą zauważyłam, że stoliki i ławki zostały już wysuszone, nie spieszyło mi się do jedzenia na stojąco.
            W sumie, gdyby nie pogoda, jeszcze bardziej nienawistne spojrzenie Robyn (o ile to możliwe), niemrawe miny większości herosów i zaciekawiony wzrok niektórych z nich, ten obiad nie wyróżniał się niczym od innych, które tu spędziłam. Chyba, że wziąć pod uwagę zmianę stolika. Razem z Nico, mieliśmy cały dla siebie. To jak na razie był największy plus tego wszystkiego. No i łazienka! Teraz mogłam spędzać w niej godziny i do drzwi nie będzie mi się dobijać kilkanaście dzieciaków!
            Wbiłam widelec w skrzydełko kurczaka. Nie potrafiłam się zmusić do zjedzenia niczego, więc tylko zaczęłam dłubać w mięsie.
            - Hej, Montrose! - usłyszałam głos Robyn, brzmiący jakby nabawiła się chrypy.
            Nic dziwnego, jakbym wydzierała się tak jak ona na arenie, prawdopodobnie straciłabym głos. Jednak biorąc przykład z Nico, nie przejęłam się nią zbytnio i dalej rozkładałam kurczaka na części pierwsze.
            - Widzę, że córeczce Pana Umarlaka odebrało mowę? A co powiesz o swojej matce? Przynajmniej ona była czegoś warta, nie?
            Nienawidziłam faktu, że nasze stoliki były tak blisko siebie.
            Chciała coś jeszcze dopowiedzieć, ale powstrzymał ją jeden z jej braci. Zapewne tak jak ja i inni herosi, wyczuł delikatne drżenie marmurowej posadzki. Po chwili ustało, ale Robyn już więcej się nie odezwała. I bardzo dobrze, bo wbiłabym jej ten widelec w gardło.
            Po obiedzie udałam się z Nico na arenę, chcąc przetestować swój miecz. Trzymając go, miałam wrażenie, że jest przedłużeniem mojej ręki.
           Ten trening był chyba jedną z najlepszych rzeczy jakie mnie w Obozie do tego czasu spotkały. To prawda -“ nie dorastałam Nico do pięt w walce mieczem, ale i tak okazało się, że coś potrafię. W walce czułam się świetnie, miecz jakby sam odparowywał i blokował ataki Nico, zadawał cięcia i pchnięcia. W końcu ścierpło mi ramię, uda i łydki bolały niemiłosiernie od pozycji wyjściowej, ale i tak mogłabym tak walczyć jeszcze godzinami.
            Ostatecznie jednak zabrakło mi sił i byłam zmuszona przyklapnąć na kamiennej ławce. Nico dosiadł się do mnie, ale nie wyglądał na zmęczonego. A przynajmniej nie tak jak ja. Ze mnie lało się strumieniami, a moja twarz zapewne przypominała włosy Robyn.
            - Zmęczona? - spytał, co prawdopodobnie było pytaniem retorycznym, bądź kolejnym z serii „bezsensowne pytania Nico di Angelo”.
            W odpowiedzi sapnęłam coś niezrozumiałego.
            - No to widzę, że sobie doskonale poradzisz w najbliższym czasie.
            Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic, poza ciężkimi oddechami.
            - Opuszczam obóz, Lynn.
            - To ma być jakiś żart? - wycharczałam, ścierając pot z czoła -€“ Jeśli tak, to niezbyt ci się udał.
            - Nie, mówię serio - powiedział. Wstał i strzepał z ciemnych spodni pył z areny - Nie na długo, góra tydzień. Muszę załatwić parę spraw.
            - Z ojcem? - uniosłam sceptycznie brwi.
            Pokiwał głową.
            Nie liczyłam na to, że uda mi się go jakimś magicznym sposobem zatrzymać, więc nawet nie próbowałam.
            - Przy okazji zapytaj go o moją matkę, dobrze? - spytałam, starając się brzmieć obojętnie. Jednak na samą myśl, że miałabym przez tydzień mieszkać sama w obozie, sama bronić się przed drwinami Robyn, sama znosić te spojrzenia wszystkich herosów, coś ściskało mnie za gardło.
            Spuściłam wzrok na ręce, które mimowolnie zaczęły drżeć. Zacisnęłam je w pięści, żeby Nico przypadkiem tego nie zauważył.
            - To tylko tydzień - powiedział najłagodniejszym tonem na jaki było go stać - Nie zostawiam cię na całe życie, wiem, że sobie beze mnie nie poradzisz.
            Podniosłam głowę i spojrzałam na ten jego krzywy uśmiech.
            - Ach, pewnie, żebyś się nie zdziwił! - parsknęłam, wstając - Ale jak nie wrócisz za tydzień to inaczej porozmawiamy!
            - Dobra, dobra - Nico uniósł ręce w obronnym geście - Zapamiętam.
            - A kiedy... Kiedy wyruszasz?
            - Zaraz. Jeszcze tylko porozmawiam z Chejronem.


***



            Nico pożegnał się ze mną i poszedł porozmawiać z Chejronem. Teoretycznie mogłam pójść z nim i posłuchać o czym gadają. No, ale co z tego, żebym słyszała ich rozmowę? Zapewne i tak nie zrozumiałabym z niej ani słowa.
            Siedząc samej w trzynastce czułam się jakby mieszkała tu od zawsze. Jednak nie mając żadnego towarzystwa do mojej głowy, naszpikowanej nowymi informacjami, przychodziły okropne myśli. Przed wszystkim: Kim ja w ogóle jestem? Przez jakiś czas myślałam, że jestem półbogiem, jasne to niecodzienne, ale tutaj w Obozie było pełno takich jak ja i to nie było nic nadzwyczajnego. Ale nie, to byłoby za piękne! Teraz okazało się, że jednak jestem odmieńcem!
            Nie chcąc dalej się nad sobą użalać, wybiegłam z domku. Nie za bardzo wiedziałam co ze są zrobić. Czas spędzałam głównie z Nico, choć zdarzało się też z Leo, Percy'm, Annabeth lub Drake'm. Postanowiłam poszukać, któregoś z nich. Ruszyłam w stronę Wielkiego Domu.
            Pierwszego spotkałam Leo. Niestety był dość zajęty. I mówiąc „dość zajęty” miałam na myśli nieco burzliwe tłumaczenie czegoś młodszemu bratu. Machał przy tym rękami, mrugał dwa razy częściej niż normalnie i co chwila mamrotał coś po hiszpańsku. Gdy mnie zobaczył pomachał mi rękę i posłał firmowy uśmieszek.
            Westchnęłam ciężko i poszłam dalej. Oczywiście chyba Zeus jeszcze nie przestał się na mnie złościć, bo nie znalazłam sobie nic do roboty. Po drodze spotkałam Annabeth i Percy’ego, ale byli… trochę zajęci sobą, więc wolałam im nie przeszkadzać. Jeszcze Percy zafunduje mi kąpiel w muszli klozetowej albo co. Zrezygnowana usiadłam na ławce w centralnej części Obozu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Za jakieś pół godziny miała zacząć się kolacja. Inni herosi gapili się na mnie, jakby wyrosła mi trzecia noga. O, albo jakby mi urosła broda porównana z brodą Gandalfa. Posyłałam wszystkim spojrzenie, którego nauczyłam się od Nica. Nosiło ono tytuł „I tak mnie nie obchodzisz, nie wysilaj się”.
            - Żałujesz? - nie słyszałam, żeby ktoś siadał obok mnie. To pytanie tak mnie zaskoczyło, że aż podskoczyłam. Obróciłam się w prawo i z zaskoczeniem stwierdziłam, że obok mnie siedzi chłopak, którego widzę pierwszy raz w życiu.
            W jego wyglądzie najbardziej rzucała się w oczy czarna przepaska na oku. Chłopak miał delikatnie japońskie rysy i czarne błyszczące włosy. Był chudy i żylasty. Na oko miał gdzieś siedemnaście, osiemnaście lat.
            - A mam czego żałować? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, po dłuższej chwili.
            - Chodzi o to co zrobiłaś dzisiaj rano - nadal nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi, a on chyba wyczytał to z mojej miny, bo dodał: - Żałujesz, że zatrzymałaś szkielety?
            - Pytasz o to czy żałuję, że zapobiegłam czyjejś śmierci? Chyba ta przepaska za mocno uciska cię w głowę - rzuciłam mu wrogie spojrzenie.
            - Przecież nienawidzisz Robyn - jego głos był trochę zachrypnięty.
            - Nie lubię jej, fakt, ale jak mogłabym pragnąć jej śmierci?
            - Gdybyś nie zatrzymała szkieletów, nie okazałoby się, że jesteś tym kim jesteś.
            - A okazało się kim jestem? - chłopak zaczął mnie już lekko denerwować - Nie. Nie okazało się kim jestem, nadal tego nie wiem.
            - No właśnie. Teraz inni uważają cię za odmieńca, za kogoś, kto w ogóle nie powinien się urodzić. A zresztą nie mów mi, że naprawdę było ci szkoda Robyn. Ona jest dzieckiem Nemezis, teraz będzie się na tobie mścić do końca życia.
            - Też mam w sobie coś z Nemezis i jakoś nie mam ochoty mścić się na każdym, kto krzywo no mnie spojrzy - teraz byłam już poważnie zdenerwowana, nie chciało mi się patrzeć na tego dziwacznego chłopaka. Odwróciłam głowę i zaczęłam obserwować dzieci Demeter i Dionizosa przechadzające się po polach truskawek.
            - Ale ona gdyby miała możliwość nie zatrzymałabym szkieletów.
            - A skąd ty niby wiesz tak dużo o dzieciach Nemezis?
            - Byłem jej synem przez prawie osiemnaście lat - na te słowa zerwałam się z miejsca i spojrzałam na chłopaka. No ale oczywiście, żeby było ciekawiej, jego już tam nie było. Przez chwile nie mogłam oddychać. Chłopak powiedział „byłem”. No i w jego towarzystwie czułam się tak jak… jak wtedy kiedy rozmawiałam z tym czarnoskórym chłopakiem od Hefajstosa.
            Wzięłam kilka głębokich wdechów. Była mi potrzebna rozmowa z Nico, natychmiast. Szlag by trafił ten jego pomysł, żeby dzisiaj gdzieś sobie iść! Zacisnęłam dłonie w pięści i odbiegłam z tego przeklętego miejsca.





***


            Starałam się odsunąć od siebie myśli o spotkaniu z chłopakiem z przepaską na oku. Chodziłam w te i wewte powtarzając w myślach wszystkie znane mi fakty o mitologii greckiej. Nie poszłam na kolacje, byłam pewna, że i tak nic bym nie zjadała. Było już szaro, Obóz powoli szykował się do snu. Właśnie przechodziłam obok areny, kiedy usłyszałam podniesione głosy.
            - Albo się odczepisz albo twoja głowa zostanie przyozdobiona plikiem strzał - ten głos niewątpliwie należał do Mirandy. Był stanowczy i dumny, ale jednocześnie bardzo dziewczęcy. Byłam prawie pewna, że właśnie tak brzmią głosy księżniczek.
            - A co takiego będziesz robić, że nie wolno mi tego zobaczyć? - na drugi głos moje ciało zareagowało wcześniej niż umysł. Cała zesztywniałam i napięłam mięśnie. Głos Robyn budził we mnie wewnętrzny obronny instynkt. „ Ale ona gdyby miała możliwość nie zatrzymałabym szkieletów.”. W głowie usłyszałam to zdanie mówione zachrypniętym głosem chłopaka z przepaską.
            - Nie twój interes - odwarknęła Miranda. Wiem, że lepiej byłoby się nie wtrącać, ale mimo to podeszłam do nich. Córka Nyks patrzyła na tą czerwonowłosą zarazę, tak jakby chciała ją udusić. Nie dziwę się jej szczerze mówiąc. Robyn jak zwykle uśmiechała się z wyższością. W jej dziwacznych oczach widać było pogardę, ale też zawziętość. To ona pierwsza mnie zobaczyła. Momentalnie jej uśmiech stał się jeszcze bardziej krzywy.
            - O proszę, kogo my… - zaczęła, ale Miranda jej przerwała.
            - Powtarzam po raz ostatni: Odczep się ode mnie, bo zaraz stracę cierpliwość - zarzuciła kołczan przez ramię i spojrzała na mnie - Ty też lepiej idź do swojego domku.
            - No ale cóż ty tutaj będziesz robić? - widocznie Robyn była bardziej ciekawa poczynań Mirandy, więc straciła zainteresowanie mną - Odstawiać ołtarzyki dla swojej matki, żeby cię wreszcie zauważyła?
            Miranda ruszyła w jej stronę, ale powstrzymałam ją kładąc jej rękę na ramieniu. Nie mam pojęcia czemu to zrobiłam. Córka bogini nocy spojrzała na mnie dziwnie, ale nic nie powiedziała tylko strzepnęła niecierpliwym ruchem moją dłoń. Zupełnie nie wiem czemu, ale postanowiłam wziąć stronę Mirandy. Niczym nie sobie nie zasłużyła na moją sympatię, ale Robyn mocno przesadziła z tą swoją ostatnią wypowiedzią.
            - Słuchaj Robyn - zaczęłam ostro - Nie wiem czy ty masz jakiś problem ze sobą czy coś. Mówiłam ci, że mnie nie obchodzi twoja opinia i jestem pewna, że Mirandy też nie. Więc zajmij się wreszcie swoimi sprawami - nie wiem, poćwicz te wredne miny przed lustrem czy coś w tym stylu.
            Teraz to córka Nemezis ruszyła w moją stronę. Miranda w ułamek sekundy wyciągnęła strzałę i naciągnęła ją na cięciwę.
            - Moja cierpliwość właśnie się skończyła - wysyczała.
            Robyn straciła pewność siebie. Niepewnie spojrzała na strzałę wymierzoną w jej pierś. Popatrzyła na nas z mordem w oczach, bez słowa odwróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem.
            Uśmiechnęłam się szczerze i spojrzałam na Mirandę. Nie byłam na tyle głupia, żeby myśleć, że też się uśmiechnie. Ale nie mogłam się powstrzymać. Mina Robyn, kiedy się od nas odwracała, była bezcenna.
            - Co się tak szczerzysz, Montrose? - może to moja wyobraźnia płatała mi figle, ale mogłabym przysiąc, że jej głos i wyraz twarzy były łagodniejsze niż zwykle.
            - Twoja mama ma chyba dzisiaj dobry humor, mamy piękną noc - w odpowiedzi mruknęła coś niezrozumiałego. Wrzuciła strzałę z powrotem do kołczanu i odeszła nadal z tą łagodniejszą wersją wyrazu twarzy.
            Byłam z siebie niesamowicie zadowolona. Była to pierwsza noc, podczas której Miranda nie kazała mi zjeżdżać tym swoim nieodłącznym tekstem „noc to moja działka”. No i nie była tak złośliwa jak zawsze. A przynajmniej nie dla mnie. To i tak jakiś postęp.
            Wróciłam pod trzynastkę i usiadłam na obsydianowej barierce. Była zimna i wilgotna, lecz nie przeszkadzało mi to zbytnio. Z Nico często tu siedzieliśmy i rozmawialiśmy, dało się przyzwyczaić. Nie chciałam zasypiać. Nie dość, że dopiero rano zostałam uznana, rano wprowadziłam się do nowego domku, to jeszcze miałam w nim spać sama. Bo mój wspaniały braciszek ubzdurał sobie ważną rozmowę z ojcem. Nie rozumiem w czym był problem w zabraniu mnie ze sobą. Chętnie pogadałabym sobie z Hadesem. I nawrzucała mu, no bo co to ma być. Założę się, że to wszystko jego wina. To, że w ogóle żyję. Bo skoro jestem „przedprzysięgowa” to z pewnością mam grubo ponad sześćdziesiątkę. Przez ten czas, zdążyłam zauważyć, że wszystkie problemy herosów mają źródła u boskich rodziców. Na przykład ja. Jestem chyba swoim największym problemem. A to wszystko przez moich rodziców. No proszę was, heros i bóg? W dodatku bóg umarłych? Swoją drogą bardzo ciekawił mnie wygląd mojego ojca. No bo szczerze powiedziawszy nie wyobrażam sobie, żeby moja matka potrafiła się zakochać w szkielecie. Albo w zombiaku. Chociaż po dzieciach Nemezis można spodziewać się różnych objawów głupoty, a najlepszym tego przykładem jest Robyn. I ten koleś z przepaską. Był prawie tak samo irytujący jak jego siostra. Na wspomnienie o tym chłopku poczułam jak żołądek fika koziołka w moim brzuchu. Spotkania z ludźmi, którzy już nie żyją nie napawały mnie jakimś szczególnym optymizmem. Większości może to wydawać się fajne. No bo niby ktoś ci umarł, ale jednak wciąż możesz z nim rozmawiać. Problem był tylko w tym, że nie potrafiłam tego kontrolować. Nie potrafiłam stwierdzić kiedy i kogo spotkam. A poza tym, nie znałam nikogo kto nie żyje. To znaczy zapewne znałam. Tylko o tym nie pamiętam. Kolejny bardzo pozytywny fakt z mojego życia, jak widać.
            Moje głębokie, filozoficzne przemyślenia zmęczyły mnie tak bardzo, że aż zasnęłam. Niestety nie zdążyłam się przenieść do środka domku. Z mojego niesamowicie wygodnego snu wybudziła mnie Miranda wracająca do swojego domku.
            Strzała ze świstem przeleciała mi przed samym nosem, co obudziło mnie tak gwałtownie, że zleciałam w krzaki rosnące pod gankiem.
            - No, Montrose, preferujesz sen na świeżym powietrzu? - usłyszałam rozbawiony głos Mirandy – Muszę cię zawieść, ale nie pomaga to na logiczne myślenie.
            - Widzę, że zdążyłaś już sprawdzić tą metodę - parsknęłam, wstając – Szkoda, że tobie też nie pomogła.
            Spojrzałam na nią. Uśmiechnęła się kpiąco na mój widok, po czym bez słowa ruszyła w stronę swojego domku.
            Niebo powoli robiło się jasne, pojedyncze promienie światła przebijały się już znad horyzontu. Z obolałą każdą częścią ciała dokuśtykałam do środka domku. Całe pośladki i prawe udo miałam zesztywniałe, czułam w nich tylko nieprzyjemne mrowienie. Kark bolał niemiłosiernie, a wilgotne spodnie wcale nie polepszały mojego samopoczucia.
            Gdy w końcu dotarłam do łazienki, wzięłam ciepły prysznic, który zdecydowanie był doskonałym pomysłem. Na spokojnie wysuszyłam włosy i ubrałam się w suche ubranie. A jako, że moja kurtka była niezbyt zdatna do użycia, a Nico zostawił swoją najcudowniejszą na świecie bluzę, postanowiłam z niej skorzystać.
            Idąc na śniadanie było mi strasznie głupio. Wszyscy herosi szli w parach, albo w jakiś małych grupkach, a przechodząc obok mnie albo milczeli, albo rozmawiali szeptem. Starałam się nie zwracać na to uwagi, więc nie obdarzałam ich nawet jednym spojrzeniem. Przy śniadaniu siadłam na samym końcu ławki, tyłem do stolika Nemezis.
            Chwała bogom, Robyn nie odezwała się do mnie ani jednym słowem. Może sobie sama podziękować, bo nie było przy mnie Nico, który zapewne powstrzymałby mnie, gdybym próbowała wydłubać jej oczy.
            Śniadanie minęło spokojnie, a zaraz po nim udałam się do Wielkiego Domu, chcąc poprosić Chejrona o możliwość połączenia się z Nico za pomocą Iryfonu.
            Niestety jego gabinet stał pusty, więc postanowiłam na niego poczekać. Z nudów zaczęłam przeglądać zdjęcia powieszone na ścianie. Było na nich mnóstwo herosów. Znalazłam Percy'ego z Ann, Leo z jakimś blondynem i dziewczyną o indiańskiej urodzie, małego Nico grającego w karty z jakimś satyrem, a także mnóstwo innych, których nie znałam. Natrafiłam nawet na ciemnoskórego chłopaka od Hefajstosa. Zdjęcia nie były jednak podpisane, więc pomyślałam, że zapytam o imię chłopaka, gdy tylko pojawi się Chejron.
            Jednak on wciąż nie przychodził, a mój wzrok powędrował do szafki z płytami. Nie spodziewałam się po centaurze dobrego gustu muzycznego, ale i tak podeszłam i zaczęłam przeglądać nagrania. Jedno opakowanie szczególnie zwróciło moją uwagę. Tak jak reszta, było to opakowanie płyty winylowej, jednak wyróżniało się od innych wiekiem. Było nowe, prawdopodobnie nie otwierane więcej niż kilka razy. Okładka przedstawiała małego chłopca, stojącego tyłem, brudnego i ubranego tylko w lniane spodenki. W prawej ręce trzymał naszyjnik w kształcie gwiazdy z jakimiś wybrzuszeniami na ramionach. Przed chłopcem stała potężna postać, ubrana w czarne szaty, z twarzą przypominającą czarną czaszkę. Już z jej ramion wyrastały ogromne rogi. Na szyi miała dziwny, złoty naszyjnik o nieznanym mi kształcie. Ziemia usłana była piaskiem i kośćmi, wznosiła się nad nią mgła, a w oddali stała cała armia ciemnych potworów. Niebo za nimi przypominało dzisiejszy wschód słońca. Na górze widniał tytuł, jednak moja dysleksja pozwoliła mi go odczytać dopiero po dłuższej chwili. Płyta nosiła nazwę „BLACK VEIL BRIDES – WRETCHED AND DIVINE”, a na dole dodane było jeszcze „THE STORY OF THE WILD ONES”. Nie miałam pojęcia co taka płyta robi w kolekcji Chejrona. Odwróciłam ją na drugą stronę, żeby zobaczyć spis piosenek, kiedy do pomieszczenia na swoim wózku inwalidzkim wjechał właśnie Chejron.
            - Widzę, że ci się spodobała – powiedział.
            Speszona, pospiesznie odłożyłam płytę na jej miejsce.
            - Ależ nie, możesz ją pożyczyć, jak najbardziej.
            Niepewnie wzięłam ją z powrotem.
            - Nie wiedziałam, że centaury słuchają takiej muzyki.
            Zaśmiał się.
            - Z reguły nie słuchamy, a przynajmniej nie ja. Z tym, że jeżeli jakiemuś herosowi udało się dożyć pełnoletności, a nawet osiągnąć karierę w świecie śmiertelników, staramy się go w tym wspierać.
            - Znaczy się... Ten zespół to herosi? - zdziwiłam się.
            - Tylko wokalista. Spodziewałem się po nim takiego sukcesu – uśmiechnął się przelotnie i sięgną po stojący na jego biurku kubek z kawą – Miał dość oryginalny głos, w porównaniu do innych swoich braci od Apolla. No ale nie przedłużając - co cię do mnie sprowadza, moje dziecko?
            - Chciałam porozmawiać z Nico.
            - Obawiam się, że to niemożliwe.
            Zmarszczyłam brwi.
            - Ale Iryfon...
            - Ach, z nim jest wszystko w porządku. Jednak nie sądzę, by rozmowa z Nico za pomocą Iryfonu była możliwa. Po prostu musisz poczekać do jego powrotu.
            Jęknęłam. Jego powrót był odległy o sześć dni za długo. Nie chciałam tyle czekać, miałam tego dość. Jednak kłótnia z Chejronem byłaby bezcelowa.
            - No nic – mruknęłam i zrezygnowana ruszyłam do wyjścia – W każdym razie dziękuję za płytę.
            - Nie ma za... - zaczął w odpowiedzi, lecz przerwał mu jakiś głos.
            - Chejronie!
           Odwróciliśmy się oboje jednocześnie, a naszym oczom ukazał się obraz z Iryfonu. W mgiełce unoszącej się nad biurkiem, majaczyła twarz dziewczyny i chłopaka, którego poznałam od razu. Był to blondyn, którego widziałam na fotografii razem z Leo. Wyglądał trochę jak żywy rzymski posąg. Włosy miał schludnie ścięte na rekruta, intensywnie niebieskie oczy, a nad wargą widać było bladą bliznę, jedynie okulary na jego nosie, zadrapania i umorusana pyłem twarz, wskazywały na to, że jest żywą osobą. Dziewczyna stojąca obok niego miała przenikliwe ciemne oczy, błyszczące czarne włosy spięte w warkocz i purpurową togę ozdobioną złotymi medalami.
            - Jason! Reyna! Na bogów, co się dzieje?
            Zauważyłam, że za tą dwójką panowało niezłe zamieszanie. Ludzie przekrzykiwali się nawzajem, biegali tam i z powrotem, a w pewnym momencie zobaczyłam nawet słonia. A przynajmniej tak mi się zdawało.
            - Te trzęsienia ziemi! One znowu wracają! - jęknął chłopak – Cały obóz panikuje, nawet Piper z trudem udaje się ich opanować.
            - Ja, och... Poczekajcie chwilę... - Chejron odwrócił się w moją stronę – Lynnette, bardzo proszę, zwołaj grupowych każdego domku. Jak najszybciej.
            - Ale...
            - Rób co karze! - krzyknęła dziewczyna z Iryfonu – To naprawdę ważne!
            Już miałam się odwracać, gdy ziemia pod dwójką nastolatków zatrzęsła się gwałtownie. Przypomniało to wściekły wrzask, jakby sama ziemia ożyła.
            Blondyn zatoczył się do tyłu i zniknął z obrazu. Szatynka z trudem utrzymała się na nogach.
            Ostatni raz spojrzałam w jej oczy, w których kryła się niema prośba i najszybciej jak potrafiłam wybiegłam z Wielkiego Domu.

Rozdział V.

Moi drodzy, naprawdę nie wiem jak to się stało! Wczoraj z Lydią przeżyłyśmy taki szok, że do tej pory mam ochotę zrzucić administratora bloggera z Olimpu! ;__; Wchodzę sobie na fecebooka, patrzę wiadomość od Lydii, myślę sobie pewnie o VI rozdziale, a tu siostrzyczka piszę ze wspaniałymi wiadomościami, że rozdział V gdzieś zniknął! Wchodzę na bloga no i rzeczywiście nie ma! Nawet sobie nie wyobrażanie jakie byłyśmy wściekłe! 
Ja to tajemnicze zniknięcie naszego rozdziału zaczęłam nazywać "Zemstą Zeusa", bo właśnie ostatnio pisałyśmy o naszym bogu niebios w samych negatywach i uzgodniłyśmy, że nie ma co liczyć na przychylną opinię w naszym opowiadaniu. No i teraz mamy... 
Nasz najlepszy rozdział (moim skromnym zdaniem) i piękne 24 komentarze poszły się kąpać w Styksie, że tak powiem... No, ale nic! Nie pozostaje mi nic innego jak wrzucić rozdział jeszcze raz:) 
To naprawdę nie z naszej winy i gdyby nie to, już dzisiaj ukazałby się VI rozdział, ponieważ właśnie go skończyłyśmy :c A tak to opublikujemy go dopiero jutro. No chyba, że jesteście go bardzo ciekawi to ewentualnie możemy go dodać jeszcze dzisiaj:) 
Bardzo nam przykro z powodu wszystkich tych problemów, mam nadzieję, że to nie wpłynie na ilość komentarzy i liczę wyświetleń, bo z tym naprawdę do tej pory przechodziliście samych siebie!<3
Nie przedłużając... macie jeszcze raz V rozdział, moim zdaniem najciekawszy i najbardziej udany ze wszystkich!:D

+ Dziękujemy Ann z tak wspaniałą ocenę naszego bloga! :) W ogóle dziękuję jej i Eve za ich bloga, dziewczyny jesteście genialne! :D <3 
Kath.
_______________________________________________________



            Usiadłam na jakiejś skale, tępym wzrokiem wpatrując się w horyzont. Byłam pod wrażeniem potęgi oceanu. Nawet nie miałam słów, by opisać to co odczuwałam na widok spokojnej tafli wody, która w każdej chwili mogłaby się podnieść i zmieść mnie z powierzchni ziemi, gdyby tylko jej władca tak zechciał. Sam widok bezkresnej, uśpionej siły, kryjącej się w wodach oceanu wywoływał w człowieku poczucie swojej maleńkości i bezsilności. Patrzysz w tą nieskończoność i uświadamiasz sobie, jak potężny musi być jej pan. Ktoś, kto potrafi nad tym wszystkim zapanować. Zmusić potężne połacie wody do posłuszeństwa i uległości.
                Wsłuchując się w rytmiczny szum fal, pomyślałam, że fajnie byłoby być taką córką Posejdona. Mieć pod władaniem wszystkie rzeki, jeziora, morza... Nie byłam pewna co potrafiły jeszcze jego dzieci, a raczej dziecko, no bo w końcu nie było nikogo poza Percy'm, ale na pewno były to imponujące umiejętności. Z resztą Thalia i Jason na pewno nie byli gorsi. A Nico? Co może umieć syn Pana Podziemi? O tym też nikt nie był łaskawy mi wspomnieć, ale nie jestem pewna czy chciałabym wiedzieć. Na samą myśl o możliwych umiejętnościach tego chłopaka, dostawałam ciarek.
                Nagle przypomniałam sobie o ciemnoskórym nieznajomym z areny. Kto to do cholery był? Siedział sobie w najlepsze tuż obok mnie, a po chwili już go nie było. Tak po prostu zniknął.
                Wtedy do głowy wpadł mi genialny pomysł. Postanowiłam wybrać się do domku Hefajstosa i go odszukać. Jak najszybciej.
                Nie myśląc wiele, zeskoczyłam na piasek i ruszyłam biegiem w głąb Obozu. Po chwili, dotarłam na osiedle domków. Szybko odszukałam ten z numerem dziewiątym (co naprawdę nie było trudne) i podeszłam pod same drzwi.
                Trzeba przyznać, że był to imponujący budynek. Wejście wyglądało jak drzwi skarbca - wielkie, masywne i okrągłe. Miał błyszczące, metalowe ściany, gdzieniegdzie ubrudzone smugami smaru czy innej substancji. W niektórych miejscach obracały się jakieś pokrętła i koła zębate, słychać było syk maszyn, uderzanie metalu o metal, a oprócz dymu unoszącego się z niektórych szpar, czuło się niesamowite gorąco.
                Nie byłam pewna czy jak zapukam to mnie usłyszą, ale postanowiłam spróbować. Nie zrobiłam nawet kroku, a drzwi Dziewiątki otworzyły się z hukiem.
                Wypadł z nich chłopak wyglądający jak latynoska wersja elfa świętego Mikołaja. Miał ciemną karnacje, kręcone, czarne włosy, które przypominały ptasie gniazdo, lekko szpiczaste uszy i urokliwą, lekko dziecinną twarz umorusaną sadzą. Duże, brązowe oczy, wyglądające jakby ich właściciel przed chwilą wypił beczkę kofeiny, błądziły po stercie spiżowego złomu, którą dźwigał w rękach. Mruczał coś pod nosem, jednak nie byłam pewna czy to mój słuch mnie myli, czy faktycznie chłopak gada do siebie po hiszpańsku.
                Kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi.
                - Diez metros para construir la pata - sapnął, zeskakując na trawę - El próximo ocho de construir la punta de la cola.
                - Eee... pardon? - odezwałam się niepewnie. Nie miałam pojęcia, jak po hiszpańsku jest przepraszam, więc spróbowałam z francuskim.
                Nie wiem czy zrozumiał, ale to bez znaczenia, bo w końcu mnie zauważył.
                - Ay, los dioses! - z wrażenia, aż kilka spiżowych kawałków stoczyło się z jego stosu na ziemię - Tfu! Na Zeusa, przepraszam.
                Schylił się, by podnieść części, które mu spadły, co nie było dobrym pomysłem, bo cała reszta boskiego złomu, który trzymał, przechyliła się razem z nim i z hukiem runęła na trawnik. Nie udało mi się powstrzymać chichotu.
                Zacisnął wargi z zażenowania i gwałtownie wstał. Jedną nogą strącił leżący niedaleko jego stopy kawałek, wyglądający jak ręka robota, i uśmiechnął się do mnie promiennie, jak gdyby nic się nie stało.
                - W czym mogę pomóc?
                Niestety wciąż byłam rozbawiona sytuacją sprzed chwili i zaśmiewałam się w najlepsze.
                Chłopak splótł ręce i parsknął urażony, ale zauważyłam cień uśmiechu na jego twarzy.
                - No to ten - jęknęłam, gdy udało mi się w miarę uspokoić - Szukam takiego jednego kolesia od Hefajstosa.
                - Mam wielu braci, ale ostrzegam, że żaden nie jest tak przystojny jak ja - mrugnął do mnie porozumiewawczo.
                - Spoko, zapamiętam na przyszłość, jak już będę totalnie zdesperowana - zaśmiałam się - Ale teraz szukam kogoś konkretnego, takiego wielkiego, ciemnoskórego gościa.
                Chłopak podrapał się po głowie i zastanowił na chwilę.
                - Nie mamy takiego w Dziewiątce - odezwał się w końcu - Jeden ciemnoskóry jest u Nemezis, jeden u Demeter, ale poza tym nie ma tu nikogo takiego.
                - Musi być - jęknęłam zrezygnowana - Przecież nie mam przewidzeń.
                - Może to był któryś z nich, ten z Czternastki... - zaczął, ale mu przerwałam.
                - Nie, nie, on był na pewno od Hefajstosa...
                - Na pewno?
                - Na milion procent.
                - Skąd wiesz?
                - Mówił mi, ale...
                - Jak ma na imię?
                - Ja... - urwałam. No co miałam mu powiedzieć? Że zanim zdążyłam go spytać, to koleś zniknął? Wolałam nie wyjść na wariatkę, przed kolejnym obozowiczem - Może faktycznie mi się coś pomyliło...
                Spojrzał na mnie uważnie. Z tak śmiesznie uniesionymi brwiami, jeszcze bardziej przypominał elfa. Pomimo mojej wewnętrznej rozsypki, wynikającej z pojawienia się tajemniczego chłopaka, musiałam się uśmiechnąć.
                - Tak przy okazji, jestem Lynnette - odezwałam się. Doszłam do wniosku, że w sumie to wypadałoby się przedstawić.
                - Ach, nowa heroska? - spytał. Za to „nowa” miałam ochotę rzucić w niego tą stertą spiżu - Leo Valdez, grupowy Dziewiątki.
                Rękawem kiedyś śnieżno-białej koszuli przejechał po policzku, jeszcze bardziej rozmazując czarną smugę. Kucnął, by z powrotem pozbierać swoje metalowe śmieci.
                - Jak się bawisz w Obozie? - zagaił, usilnie starając się podnieść jakiś kawałek, nie rozrzucając przy tym reszty. Podeszłam i pomogłam mu wszystko zebrać - Dzięki.
                - Po dwóch dniach nie oczekuj, że uznam Obóz za najwspanialsze miejsce na ziemi - odpowiedziałam - Ale wydaje się być w porządku.
                - Zobaczysz, spodoba ci się - oznajmił i ruszył ze mną w stronę lasu - Jeżeli będziesz mieć co do tego jakieś wątpliwości, zapraszam do Dziewiątki, ja zawsze jestem gotowy umilić pięknym koleżankom dzień.
                Mimowolnie parsknęłam śmiechem.
                - Dobrze, będę pamiętać.
                Zauważyłam, że Leo prawdopodobnie będzie wchodził głębiej las. Ja szczerze mówiąc nie miałam ochoty na wycieczkę po tym terenie. Przynajmniej na razie.
                - Ja będę lecieć, wiesz, ogarnąć jeszcze wszystko - powiedziałam - Do zobaczenia!
                - No hej - mruknął, przytrzymując podbródkiem jakąś metalową część, jednocześnie siląc się na uśmiech - Miło było cię poznać, Lynn.
                - Lynnette, nie Lynn - poprawiłam go, zanim odeszłam.
                - Jasne, trzymaj się LYNN - zaakcentował moje imię najgłośniej jak się dało, cmoknął powietrze i sprężystym krokiem wszedł do lasu.
                Patrzyłam za nim, jak odchodzi, zastanawiając się czy przy następnym spotkaniu przywalić mu z prawej czy lewej strony.

 ***

                Następny tydzień minął dość szybko. Do Obozu zjechali się wszyscy herosi, przybyło nawet kilku nowych. Powoli przyzwyczajałam się do panującego tu harmonogramu dnia. W sumie, zajęcia można by nazwać zwyczajnymi, gdyby nie fakt, że udzielali ich satyrowie, nimfy i centaur. Codziennie zaczynałam dzień od nauki greki. Zawsze miałam problem z przeczytaniem choćby jednego zdania, ale czytanie po grecku przychodziło mi nad wyraz łatwo. Resztę dnia spędzałam na świeżym powietrzu, usiłując znaleźć coś w czym mogłabym być dobra.
                Solifilia (za pierwszym razem wymawiając jej pełne imię prawie połamałam sobie język), córka Apolla, nieudolnie starała się nauczyć mnie strzelania z łuku. Mówiąc „nieudolnie” mam na myśli to, że moje próby były jedną wielką porażką. Gdy w końcu udało mi się poprawnie chwycić łuk (czytaj: trzymać go z dobrej strony) i nałożyć strzałę, trafiłam w sam środek. Niestety nie tarczy, tylko koziego tyłka Tony'ego. Wtedy wszystkim innym osobom znajdującym się na strzelnicy, wydawało się śmieszne. Do czasu kiedy większość z nich skończyła podobnie. Od tamtej chwili nie za często się tam pojawiałam.
                Bieganie nie szło mi najgorzej, mam dobrą kondycję i silne nogi. Co nie zmienia faktu, że nimfy z którymi trenowałam, wciąż były ode mnie szybsze i wcale nie poprawiało mi to humoru.
                Również pływanie kajakami nie okazało się moją mocną stroną. Ale to chyba dlatego, że ani razu nie udało mi się wejść do żadnego z nich. Gdy tylko moja noga znajdowała się na dnie kajaka, ten choć nie powinien, obracał się do góry dnem, a ja cała mokra lądowałam w wodzie. Miałam wrażenie, że naśmiewa się ze mnie całe jezioro, bardzo mi miło. Posejdona wraz z jego poczuciem humoru mogłam skreślić z listy potencjalnych rodziców.
                W zapasach okazało się, że nie jestem taka zła, rozłożyłam na łopatki jedną panienkę od Afrodyty, ale gdy przyszło mi się zmierzyć z Mayą od Aresa, już nie poszło tak łatwo. W sumie to wydawała się jedną z sympatyczniejszych dzieci boga wojny (może to te japońskie rysy, nie wiem), lecz gdy stanęła naprzeciw mnie, a jej brązowe oczy zmieniły kolor na fioletowy, ja zmieniłam zdanie. Nie zdążyłam się nawet ruszyć, a już leżałam na ziemi. Gdybym chciała się obronić, zapewne zgniotłaby mnie jednym ze swoich glanów.
                Leo zaprosił mnie do kuźni, chcąc sprawdzić czy nie jestem jedną z jego sióstr. Ku jego uciesze, a mojej rozpaczy, że jestem jeszcze bardziej beznadziejna niż mi się wydawało, okazało się, że nie jestem córką Hefajstosa na miliony procent. Moja wizyta w kuźni skończyła się rozwaleniem całego sprzętu, który miałam w rękach, poparzeniem na prawym ramieniu i rozłupaniu na pół jakiegoś rzekomo niezniszczalnego głazu. Gdyby tylko w kuźni były okna, jestem pewna, że wyleciałabym przez nie w sekundzie, wywalona przez Matta, niczym oszczep na Igrzyskach Olimpijskich.
                Wiedziałam, że większość obozowiczów stara się ustalić kto jest moim boskim rodzicem. Nie powiem, żeby mieli łatwo. Nie byłam ani piękna jak dzieci Afrodyty ani nie wpływałam na rośliny jak Demeter czy Dionizos (nie, żebym narzekała). Na razie nie zbliżałam się do areny ani zbrojowni. Po prostu nie czułam się na siłach, by zacząć trening.
                Jednak polubiłam Obóz. Polubiłam panującą tu atmosferę, noce w Jedenastce, gdzie tak jak ja mieszkali inni nieuznani, przez co nie czułam się już taka samotna. Polubiłam codzienne ćwiczenia, spacery, wieczorne ogniska i śpiewo-granie. Powinnam chyba napomnieć o Leo. Jednego wieczoru założył się z jakimś nowym dwunastolatkiem o kilka złotych drahm, że przebiegnie przez ognisko. Wydawało mi się to śmieszne, do momentu w którym Leo na serio wlazł do ognia i odtańczył w nim zwycięską macarenę. Chłopiec zaczął się z nim wykłócać, no ale koniec końców, Valdez wzbogacił swój portfel.
                Przy pewnej kolacji, podczas której po raz kolejny nieudolnie starałam się nawiązać jakiś kontakt z moim rodzicem, poprzez wrzucanie jedzenia do ognia, Chejron ogłosił, że na następny dzień odbędzie się bitwa o sztandar. Nico zdążył mi wyjaśnić o co w tym chodzi i szczerze mówiąc nie mogłam się doczekać. Podobno większość herosów została uznana właśnie podczas zdobywania sztandaru.
               Tamten wieczór zapowiadał nad wyraz ciekawie.
                Po kolacji rozległ się dźwięk konchy, a wszyscy wstali od stołów. Ruszyłam za resztą Jedenastki w stronę Clarisse wymachującej krwistoczerwoną, długą na jakieś trzy metry chorągwią, przedstawiającą zakrwawioną włócznię i łeb dzika. Z drugiej strony pawilonu biegła Annabeth z podobną flagą, tylko niebieską i z wizerunkiem sowy. Nico wspominał o tym, że z reguły to Atena i Ares dowodzą drużynami.
                Ogłoszono składy drużyn. W naszej, oprócz Aresa i Hermesa, znalazł się Hades, Hefajstos, Nike, Nemezis, Demeter, Hebe i Hekate. Atena zawarła przymierze z Apollem, Afrodytą, Tyche, Hypnosem, Nyks, Iris, Posejdonem i Dionizosem. Niezbyt przejmowałam się zagrożeniem ze strony dzieci Afrodyty, czy Tyche. Albo Dionizosa, czy Iris. O wiele bardziej niepokoiła mnie Miranda, Drake z rodzeństwem, Percy (bogom niech będą dzięki, że jego cyklopi brat - Tyson, nie brał udziału) i dzieci Ateny. Mimo wszystko, liczyłam, że obecność dzieci Nike w drużynie, jakoś wpłynie na wynik.
                -Herosi! - zawołał Chejron, na co wszyscy umilkli - Reguły znacie. Granicą jest strumyk, a gra odbywa się na terenie całego lasu. Dozwolone są wszelakie przedmioty magiczne - tu usłyszałam stłumiony chichot paru dziewczyn od Hekate - Sztandar ma być widoczny i może posiadać maksymalnie dwóch strażników. Jeńców można tylko i wyłącznie rozbrajać, wiązanie czy kneblowanie ich jest zabronione. Tak samo zabijanie czy trwałe uszkadzanie ciała. Ja jestem sędzią i lekarzem polowym. Do broni!
                Rozłożył ręce, a stoły zapełniły się brązowymi zbrojami, tarczami i broniami. Gdy już każdy dobrał sobie swój zestaw, zbiliśmy się w grupkę. Clarisse patrzyła na nas, tak jakbyśmy byli niedopracowani. Pewnie chciałaby, żeby każdy z nas był dwa razy większy i silniejszy. Jak do mnie to wystarczyło, że jej rodzeństwo wyglądało tak, jakby każde z nich właśnie połknęło kilku młodszych obozowiczów.
                - No dobra bachory! - Clarisse zatarła ręce - Ustawienie takie jak zawsze! Wszyscy od Hefajstosa, Hekate, Nike a także mieszkańcy mojego domku ruszają w las odciągnąć rywala. Hermes, Demeter, Nemezis, Hebe i oczywiście Nico - tu spojrzała na niego znacząco. Jestem pewna, że większość ludzi zlękłaby się takiego spojrzenia, ale Nico stał jak zawsze niewzruszony i tylko lekko skinął głową - Szukają sztandaru drużyny przeciwnej! Do pilnowania sztandaru tradycyjnie najnowszy z obozowiczów!
                Dopiero po chwili zorientowałam się, że to o mnie chodzi. Odkąd pamiętam (no teraz to już będzie całe 3 tygodnie!), nie czułam się tak niepewnie. Wiedziałam, że nie mogę nawalić. Miałam nadzieję, że nic nie będę musiała robić, tylko stać na straży, no ale nigdy nic nie wiadomo.
                - Lynnette, tak? - zwróciła się do mnie grupowa domku Aresa. Skinęłam głową w odpowiedzi - Dobra no to może z Lynnette postoi ktoś, kto przynajmniej wie, z której strony trzymać miecz - popatrzyła z dezaprobatą na około dwunastoletnią dziewczynę od Demeter, która trzymała miecz obiega rękami za rękojeść - Może, może… o Dylan!
                Czy wiedziałam o jakim Dylanie mowa? Pff, oczywiście, że wiedziałam! Musiałabym być albo ślepa albo niewyobrażalnie głupia, żeby nie wiedzieć kim jest Dylan!
                Dylan Morris był siedemnastoletnim synem Hermesa. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam go w Jedenastce musiałam zbierać szczękę z podłogi. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest przystojny. On był nieprzyzwoicie przystojny! No wiecie, to taki typ, który spodoba się każdej dziewczynie. Przydługie włosy o kolorze ciemnego blondu, jasnoniebieskie oczy, dobrze zbudowany, jakieś 188 cm.
                Nigdy nie zamieniłam z nim słowa, zawsze brakowało mi odwagi. Zresztą przez większość czasu był otoczony przez wianuszek córeczek Afrodyty. No i też za bardzo nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. On wyglądał na duszę towarzystwa, a ja jak jakaś szara myszka znikąd.
                Spojrzałam na niego. Jak zwykle uśmiechał się. pokazując swoje idealne uzębienie. Muszę przyznać, że w hełmie wyglądał jeszcze lepiej. Dał znać Clarisse, że się zgadza, salutując jej prawą ręką.
                - Z mną drużyno czerwona! - wykrzyknęła córka Aresa - I jeśli któreś z was jakoś wyjątkowo nawali to nie ręczę za siebie, wy małe oszołomy! -  uniosła miecz do góry i zaczęła maszerować w stronę lasu.
                Wszyscy ruszyliśmy za nią. Przepchnęłam się między członkami mojej drużyny, żeby iść obok Nica. Przez ten tydzień spędziliśmy razem trochę czasu i chyba dogadujemy się coraz lepiej.
                - A więc masz jakieś tajne zadanie, no nie? - zagadnęłam, zakładając hełm.
                - Jak sama powiedziałaś, to TAJNE zadanie - Nico miał… specyficzne poczucie humoru? Tak, chyba tak trzeba to nazwać. Zazwyczaj nie żartował, jeśli już to były żarty tak błyskotliwe, że jakaś mniej rozgarnięta osoba pewnie dopiero po fakcie zorientowałaby się, że sobie z niej zadrwił.
                - Jasne, nie wnikam, pewnie masz kogoś załatwić tym ponurym spojrzeniem - mówiłam to bardziej do siebie niż do niego. Musiałam czymś zająć myśli, które ciągle błądziły wokół tego, że już za parę chwil, z Dylanem staniemy na straży sztandaru. Sami. Tak strasznie nie chciałam zrobić z siebie idiotki!
                - Niedługo sama zobaczysz - mruknął w końcu Nico, uśmiechnął się krótko i skręcił gdzieś między drzewa. Gdyby to ktoś inny się tak zachował, pewnie by mnie to zaciekawiło. Ale jemu często się to zdarzało. Osuwać się w cień, wtapiać się w otoczenie.
                - No i jak tam? Stresik jest? - zapytał ktoś z tyłu wesołym głosem. Odwróciłam się i zobaczyłam elfią twarz Leo.
                - A mam się czego bać? - przystanęłam, żeby mógł się ze mną zrównać.
                - Gdyby był na twoim miejscu to bałbym się zarażenia bufoństwem - poprawił rzemyk zbroi - W końcu będziesz sama z Dylanem przez dobrą godzinę, to straszny burak.
                - Ale jaki przystojny burak… - wyrwało mi się zanim przemyślałam sens tych słów. Zaskoczona swoim pokazem głupoty, zasłoniłam usta dłonią. Leo zaczął chichotać.
                - Jeśli komukolwiek to powtórzysz… - wymierzyłam w niego palcem wskazującym, chcąc wyglądać gniewnie. Niestety mi się to nie udało, jego czerwona od śmiechu twarz za bardzo wytrącała mnie z równowagi.
                - No to co mi zrobisz? - syn Hefajstosa nadal się śmiał.
                - Zniszczę każdy z twoich francuskich kluczy - wysyczałam, patrząc na niego mściwie.
                - Nie ośmieliłabyś się - Leo przestał się śmiać. Teraz patrzył na mnie wyzywająco.
                - Chcesz się przekonać? - niestety nie dane mi było dowieść tego, że ośmieliłabym się bez najmniejszego trudu. Clarisse właśnie wydała polecenie, żeby każdy zajął wyznaczoną mu pozycję. Leo posłał mi jeszcze jeden drwiący uśmieszek i pobiegł za swoim rodzeństwem.
                Kilka chwil później, obok mnie maszerowali tylko Dylan, Clarisse i jej brat, który niósł sztandar. Starałam się wyglądać naturalnie. Nie wiem czemu obecność Dylana sprawiała, że zaczynałam się denerwować.
                Clarisse wskazała swojemu bratu miejsce, w którym ma wbić sztandar. Uczynił do szybko i razem zniknęli wśród drzew. Spojrzałam (teraz już całkowicie zmieszana) na Dylana i zaczęłam przygryzać wewnętrzną stronę policzka.
                Nie chcecie wiedzieć, co myślałam w tamtej chwili. Nerwowo wymieniałam w głowie wszystkie znane mi przekleństwa, nawet te, za które w Domu Dziecka wyszorowaliby mi usta szczotką ryżową i mydłem.
                Patrzyłam jak w ciemnościach Dylan oddala się w przeciwnym do mnie kierunku i siada na jakimś głazie. Na jego twarz wpełzło takie skupienie, jakby utrzymanie równowagi na tym kamieniu było najtrudniejszą rzeczą jaką w życiu robił.
                Czułam jak na jego widok, niewidzialna ręka zaciska mi się na gardle, ale pomimo tego, udało mi się wydusić z siebie jakieś zdanie.
                - No to jak ci się podoba w Obozie?
                Gdy tylko to z siebie wyrzuciłam, zdałam sobie sprawę z tego, że równie dobrze mogłam go spytać jak często jeździ z ojcem na zakupy.
                Dylan popatrzył na mnie jak na skończoną idiotkę (w sumie, to niezbyt mu się dziwię).
                - To było do mnie?
                - Nie, do sztandaru.
                Zamiast to jakoś wyjaśnić, zrobiłam z siebie jeszcze większego błazna (tak nawiasem, jest jakiś bożek komedii? Idealnie nadawałabym się na jego córkę).
                Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć, odlecieć, cokolwiek. Byleby tylko nie musieć się dłużej kompromitować.
                - Gdyby mi się tu nie podobało nie siedziałbym tu już piąty rok.
                - Och, no tak...
                Modliłam się w myślach do wszystkich istniejących bogów i bogiń, żeby to już się skończyło.
                - Nie wiem, czy zdążyłaś zauważyć, ale obstawa sztandaru to wbrew pozorom trudne i odpowiedzialne zajęcie - powiedział tak poważnym tonem, że nawet nie próbowałam się roześmiać, mimo, że śmiech cisnął mi się na usta - Jeżeli nie chcesz, żebyśmy przegrali bitwę, lepiej skup się na obronie sztandaru.
                Obronie przed kim? W tym momencie oprócz paru robaczków świętojańskich, nie było tu nikogo. 
                Zacisnęłam usta w wąską kreskę i odwróciłam się w stronę, z której słychać było odległe odgłosy walki. Jeżeli sama z siebie nie zrobię kretynki, on spokojnie zrobi to za mnie.
                -Ej, nie chciałem cię urazić, jakby co - odezwał się nagle łagodniejszym tonem - Tylko wiesz, tym razem bardzo zależy nam na wygranej. Po prostu trochę się denerwuję.
                Burknęłam coś niezrozumiałego pod nosem. W tamtej chwili czułam się jak skończona idiotka, a Dylan pewnie za takową mnie uważał.
                Poprawiłam o wiele za duży hełm i uważnie wsłuchałam się w nocne dźwięki. Oprócz głośnego szumu drzew, pogrywania świerszczy i hukania sowy (miałam nadzieję, że to nie jakiś zwiastun zwycięstwa drużyny niebieskiej), wyraźnie słyszałam odgłosy kilku walk. W tym zapewne Clarisse, której wyzwiska słyszał chyba sam Zeus na Olimpie. Głupio się czułam, stojąc jak kołek obok tego durnego sztandaru, ale o wiele bardziej wolałam to, niż znaleźć się w centrum bitwy razem z tymi wszystkimi świetnie wyszkolonymi herosami.
                Przez jakiś czas nic się nie działo. Chciałam już usiąść na ziemi, kiedy Dylan nagle się odezwał.
                - Ktoś się zbliża - wyszeptał.
                Zamarłam, jednak wciąż nic nie słyszałam, ani tym bardziej nie widziałam. Nagle zza drzew wyskoczyły dwa potężne spiżowe byki. Nie miałam zielonego pojęcia skąd się tu wzięły, Dylan także wyglądał na totalnie oszołomionego. Przecież domek Hefajstosa był w drużynie czerwonej! 
                Postanowiłam jednak przełożyć myślenie na później i ruszyłam na jednego z potworów. Wiem, że nie było to mądre, ale możecie to powiedzieć mojej nadpobudliwości, której niewiele obchodzi to, czym różni się odwaga od głupoty.
                Byk jednak nie zamierzał ze mną walczyć, prawdopodobnie chciał się jeszcze podrażnić. Zaczął mnie okrążać, od czego zaczęła mnie powoli boleć głowa. W ciemnościach, świeciły tylko jego czerwone oczy, a mój mózg nie odbierał tego jako przyjemnych bodźców.
                Nie miałam pojęcia jak radzi sobie Dylan, ale podejrzewałam, że lepiej niż ja, mimo tego, że nie słyszałam, żeby walczył.
                Nagle kątem oka spostrzegłam jakiś niepokojący ruch. Odwróciłam głowę w tamtą stronę, i zobaczyłam jak nasz sztandar sobie odlatuje. Tak po prostu, jakby go niosła jakaś niewidzialna siła. Podejrzewałam, że ktoś używa lewitacji, ale to też mi nie pasowało, bo dzieci Hekate również były po naszej stronie.
                - No co jest?! - mruknęłam do siebie wściekła.
                Niewiele myśląc (nie, żeby to była jakaś nowość) rzuciłam tarczą w stronę byka. Nie był zbyt zwinny, więc dostał prosto w łeb. No i uwaga, żeby było ciekawiej, tarcza przeleciała przez jego ciało, a potwór po chwili zniknął, zostawiając za sobą tylko ledwo widoczną, błękitną mgiełkę, którą szybko rozwiał wiatr.
                Wtedy już wiedziałam kto za tym stoi. Panna Noc To Moja Działka.
                Szybko chwyciłam leżącą na ziemi tarczę i spojrzałam na Dylana. On również potraktował dziwnego stwora w podobny sposób. Już mieliśmy się zwijać, gdy zza drzew wyskoczyła Annabeth z bratem, Drake i jakiś koleś od Dionizosa.
                Mocniej zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza, mimo że miałam wrażenie, że ręka zaraz mi odpadnie, podobnie jak ta w której trzymałam tarczę.
                Drake i syn pana D. rzucili się moją stronę. Ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość - dwóch na jedną? W ostatniej chwili zdążyłam umknąć przed ich mieczami. Jednak jak zwykle niefortunnie, bo zaliczyłam kolejną zjawiskową glebę. Szybko odwróciłam się na plecy. Korzystając z okazji, złapałam nogami łydkę tego drugiego kolesia i gwałtownie pociągnęłam. Chłopak zachwiał się i wyrżnął do tyłu. 
                Zanim Drake zdążył znów zaatakować, przybyły nasze posiłki. Grupka dzieci od Hefajstosa, dwie córki Hekate i czterech osiłków od Aresa. Jednak syn Hypnosa nie miał zamiaru poddać się tak łatwo. Powietrze wokół niego zamigotało słabą poświatą, a w następnej chwili wykonał najwyższy skok jaki w życiu widziałam. Nie miałam jednak czasu, by dłużej oglądać popisy umiejętności Drake'a, więc wstałam prędko i ruszyłam biegiem w stronę, w której znikł sztandar. Biegłam najszybciej jak tylko potrafiłam, nie zastanawiając się nawet nad tym, co zrobię, gdy już złapię Mirandę. Po prostu moja wewnętrzna intuicja (a może ADHD?) podpowiadała mi, że to najlepszy pomysł.
                Gałęzie smagały mnie po rękach, uderzały głucho w hełm, przyprawiając o coraz większy ból głowy. Potykałam się o korzenie, zaplątywałam w krzaki, ale mimo tego, wciąż biegłam. Księżyc zdawał się podążać za mną, a adrenalina rosła z każdym postawionym krokiem.
                W końcu usłyszałam strumyk. Wciąż jednak nie rozległ się dźwięk konchy, co oznaczało, że jeszcze nikt nie wygrał. Gdy zbliżyłam się jeszcze bardziej, zobaczyłam dlaczego.
                Miranda biegła w stronę swojej części z naszym sztandarem w dłoni. Zbliżała się z każdą chwilą coraz bardziej, jednak nie było dane jej dobiec do końca. Nagle z ciemności wyłonił się Nico, dzierżąc w dłoni ten swój cudowny miecz.
                Skoczył do przodu wbijając go w ziemię. Nie widziałam sensu tego czynu, dopóki ziemia nie zaczęła drżeć. Miałam wrażenie, że zaraz nastąpi trzęsienie ziemi. Sama nie wiem co było lepsze, trzęsienie, czy to co nastąpiło potem.
                Od miejsca, w którym znajdował się miecz, zaczęły się ciągnąć podłużne pęknięcia w ziemi, od jednego końca polany, aż do drugiego. Nagle pękły tak, że nawet Drake z tym swoim skokiem życia nie miałby szans ich przeskoczyć, a z ich wnętrza zaczęły wychodzić szkielety. Tak, prawdziwe szkielety. Kościotrupy odziane w stroje wojowników z różnych epok. Znalazł się tam spartański hoplita, średniowieczny rycerz, a także niemiecki i amerykański żołnierz z II Wojny Światowej. Łączył ich tylko fakt, że wszyscy dzierżyli w dłoniach (no kościanych, ale wciąż dłoniach) wielkie czarne miecze.
                Wszystkie rzuciły się na Mirandę, ze śmiechem przypominającym łamanie kości. Dziewczyna zamachnęła się sztandarem rozbijając dwóch nich. Zaraz jednak, ich kości zaczęły się składać na nowo, a po chwili stały przed córką Nyks w pełnej swojej przerażającej okazałości.
                Miranda walczyła dzielnie, raz po raz niszcząc któregoś z szkieletów, lecz one cały czas odradzały się na nowo, Nico znowu gdzieś zniknął, a ja sama stałam jak kołek i przyglądałam się całej sytuacji. W końcu uświadomiłam sobie, że jeżeli chcę by mój rodzic mnie uznał, wypadałoby, żebym zrobiła coś produktywnego. Jak zwykle, cały świat stanął przeciwko mnie, bo zanim zdążyłam się ruszyć, z odsieczą Mirandzie, nadbiegł Percy
                Jednym cięciem rozciął spartańskiego wojownika, drugim kościotrupa odzianego w resztki lnianych szat. Podejrzewałam, że jeszcze chwila, a Mirandzie uda się przedostać na drugą stroną strumyka. Nie miałam zamiaru przegrać pierwszej bitwy o sztandar w jakiej brałam udział, więc zrobiłam pierwszą rzecz jaka przyszła mi do głowy - zjechałam na tarczy w dół, prosto w Mirandę.
                W tamtej chwili niezbyt obchodził mnie fakt, jak to się skończy, ani tym bardziej to, jak bardzo Miranda będzie chciała mnie zabić. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili niewiele rzeczy mnie obchodziło. Po prostu starałam się nie wyhamować za późno, żeby przypadkiem nie wylądować na dnie przepaści.
                Wiatr przedostawał się do środka mojego hełmu, wyciskając mi z oczu łzy, tarcza podskakiwała na każdym, nawet najmniejszym wybrzuszeniu, przez co zakładałam, że przez dość długi czas nie będę potrafiła normalnie usiąść.
                Część mojej podświadomości rejestrowała to co się działo na dole. Percy mocnym cięciem rozwalił trzy szkielety na raz. Potem zrobił coś co mnie zaskoczyło. Uniósł ręce w górę, intensywnie wpatrując się w strumyk. Nie minęła chwili i woda ze strumienia zaczęła się unosić. Fala była coraz większa i nabierała prędkości. Percy gwałtownie szarpnął rękami i fala uderzyła w szkielety, jednocześnie zalewając szczeliny, które po chwili się zamknęły.
                Tym samym Percy uratował mi życie. Byłam zbyt oniemiała, żeby wyhamować, więc tarcza wioząca mój poobijany tyłek wyminęła Mirandę, przecinając miejsce w którym przed chwilą znajdowały się przepaści i wyrzuciła mnie na drugą stronę strumyka. Na szczęście nikt oprócz córki Nyks nie zwrócił na mnie uwagi, a ona sama też nie wyglądała jakby się mną przejęła. Mimo, że zjazd mego życia dobiegł końca, wciąż nie podniosłam się z ziemi, będąc zbyt zszokowana, by zrobić cokolwiek. Na wszystkich bogów, czy każdy tutaj ma moc lepszą od Spider-mana?! Nico - taki skryty chłopaczek. A tu proszę. Wbija sobie miecz w ziemię i nagle bam! Armia szkieletów do jego dyspozycji! Drake - zachowuje się tak jakby dla niego grawitacja robiła wyjątek. Percy, macha sobie od niechcenia ręką - mini tsunami. Miranda… no właściwie nie wiem jaką ona miała moc. Oprócz bycia złośliwą zołzą, oczywiście.
                Jeśli już o Mirandzie mowa, to gdzie ona właściwie się podziała? Rozejrzałam się i zobaczyłam, że tylko kilka metrów dzieli ją od przyniesienia zwycięstwa swojej drużynie.
                To podniosło mnie na nogi. No ale co z tego, było już za późno.
             Kiedy już miałam godzić się z porażką, spomiędzy drzew wyleciała kula ognia. Leciała prosto w córkę Nyks. Dziewczyna rzuciła się na ziemię, w ostatniej chwili unikając poparzenia.
                - No dawaj Valdez! Wyłaź! Już myślałem, że tym razem o mnie zapomniałeś! -  krzyknął Percy. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi. Zwłaszcza, że on się uśmiechał. Jakby zaraz miało się zdarzyć coś, co przynosi mu największą frajdę.
                Minęło kilka sekund i spomiędzy drzew wyłonił się Leo. On również uśmiechał się szeroko. O co im chodziło? Stałam i z otwartymi ustami obserwowałam tę scenę. Miranda chyba zrobiła sobie coś w nogę, bo nie mogła wstać i tylko czołgała się w stronę strumyka.
                Leo stanął kilka metrów przed Percym w lekkim rozkroku. Patrzyli na siebie błyszczącymi oczami.
                - To już chyba tradycja - odezwał się syn Hefajstosa.
                - Za każdym razem jest tak samo fajnie - Percy uśmiechnął się chytrze i zaatakował. Nie był to taki zwyczajny atak, o nie! Nie była to walka na miecze, które już widziałam. Czegoś tak niesamowitego jeszcze nie widziałam.
                Percy pełną szybkością ruszył przed siebie. Jakieś dwa metry przed Leo skoczył do góry. W wyskoku jakby zawisł na chwilę w powietrzu i uniósł ręce do góry. Ze strumienia, znajdującego się za nimi wyłoniły się dwa węże wody. Uderzyły wprost w Leo.
                Syn Hefajstosa wyglądał na zwinnego, ale okazał się szybszy niż mogłam to sobie wyobrazić. Uskoczył w bok, a w miejscu gdzie przed chwilą stał, zderzyły się dwa węże wody. Woda zalała wszystko ,co znajdowało się w pobliżu, włącznie ze mną.
                Przyszła pora na atak Valdeza. Posłał w stronę Percy’ego dwie kule ognia. Syn Posejdona znowu posłużył się wodą ze strumienia. Stworzył przed sobą tarczę wodną. Kiedy ogniste kule Leo w nią uderzyły powstało kłębowisko pary wodnej. Z każdą chwilą było jej coraz więcej. Po kilku chwilach nie widziałam już walczących. W sumie to nic nie widziałam. Słyszałam tylko ich okrzyki, mogłam dostrzec też co chwila pojawiające się płomienie i wytryskującą wodę.
                Nie wiem, ile to wszystko trwało. Mimo zasłony pary wodnej, scena była piękna. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Dwa zderzające się ze sobą żywioły. Tak samo fascynujące, tak samo niebezpieczne.
                W pewniej chwili coś wyczułam. Nie zobaczyłam nikogo, ale wyczułam obecność nowych osób. Nie wiem, czy to do końca możliwe, ale tak właśnie było. Starałam się kogoś wypatrzeć, niestety Leo i Percy nadal walczyli, przez co nie widziałam prawie nic.
                A potem coś usłyszałam. Z kłębów pary wyłoniły się dwie sylwetki. Na początku nie wiedziała kto to, ale gdy podbiegły bliżej, zorientowałam się, że to bracia Hood.
                Miranda chyba też ich usłyszała, bo na kolanach podpełzła w stronę strumyka. W tej samej chwili co ja zorientowała się, że synowie Hermesa mają sztandar drużyny niebieskich. Błyskawicznie poderwała się, krzywiąc się niemiłosiernie. Najszybciej jak tylko się dało, zaczęła utykać w stronę swojej połowy lasu.
                Hoodowie razem ze mną mogą stratować w konkursie na najbardziej bezmyślnego herosa, bo gdy tylko ją zobaczyli, Connor odrzucił sztandar i razem z bratem rzucili się na córkę Nyks.
                To moja chwila, lepszej szansy mieć nie będę, pomyślałam. Ruszyłam biegiem w stronę sztandaru.
                Nie przebiegłam nawet dwóch metrów, gdy ktoś złapał mnie za ramię od tyłu i brutalnie odepchnął. Zdążyłam zobaczyć tylko, że to ktoś z mojej drużyny. Gdy tajemniczy ktoś schylił się po sztandar byłam już pewna, że to dziewczyna. Z szybkością błyskawicy i sztandarem w ręku pomknęła w stronę strumyka. Bracia Hood, ani nikt inny - oprócz mnie - jej nie zauważył. Bezproblemowo przebiegła przez strumyk. Rozległ się dźwięk konchy. Dziś tryumfowała drużyna czerwona, wygraliśmy. Powinnam się cieszyć, ale wcale tak nie było. Przecież ta dziewczyna była z mojej drużyny! Czemu mnie odepchnęła? Przecież tak czy tak byśmy wygrali. A ona leciała po ten sztandar, jakby od tego zależało jej życie.
                Spojrzałam z niechęcią w jej stronę i zobaczyłam, że sztandar ma teraz kolor złocistej żółci i widnieje na nim gałązka jabłoni. Czyli dziewczyna jest córką Nemezis. Gdy zdjęła hełm od razu ją rozpoznałam. To ona - i prawdopodobnie dwójka jej rodzeństwa - podczas pierwszej kolacji tutaj, wpatrywali się we mnie z taką nienawiścią. Zapamiętałam ją dobrze, jej wrogie spojrzenie. Zresztą wcale nie było to trudne. Dziewczyna miała dziwne oczy. Jedno było zwykłe - ciemnobrązowe, z kolei drugie... cała gałka oczna była czarna, momentami wyglądała tak, jakby wcale jej nie było, a zamiast niej tylko oczodół ziejący ciemnością. Poza tym była dość charakterystyczną osobą. Miała krótkie, nastroszone czerwone włosy. Była średnio wzrostu, miała szczupłą twarz z grymasem wiecznego niezadowolenia
                Choć akurat w tej chwili grymas znikł. Pojawiła się mina tryumfu i wyższości. Raz po raz unosiła sztandar do góry.
                Ze wszystkich stron zaczęli zbiegać się herosi. Percy i Leo przestali walczyć. Zabili krótko brawo, ale nie wyglądali na bardzo przejętych wygraną czerwonych. Leo powinien się cieszyć, a Percy być chociaż trochę zawiedziony. Zamiast tego jednak żywo o czymś dyskutowali - podejrzewam, że o ich pojedynku.
                Kiedy Clarisse przybiegła na miejsce zauważyłam, że cieszy się z wygranej, jednak nie tak bardzo jak się zapowiadało.
                - Gratuluję - Drake niespodziewanie pojawił się u mojego boku. Poklepał mnie z uśmiechem po ramieniu.
                - Podobno znowu była walka Percy kontra Leo? - zapytał. Zaczął się rozglądać dookoła, jakby kogoś szukał.
                - Mhm - przytaknęłam - Niesamowite widowisko.
                - No niezłe niezłe … - nadal się rozglądał i wyglądało na to, że rozmawiał ze mną tylko dla pozoru, a myślami był gdzie indziej.
                - Szukasz kogoś? - zapytałam z uniesioną brwią. Od razu na myśl przyszła mi Miranda. Za każdym razem kiedy w jego obecności ktoś o niej wspomniał, Drake się rumienił. Przez ten tydzień zdążyłam się zorientować, że pomimo tego, że za każdym razem, gdy jego wygląd ulegał zmianie, to kiedy usłyszy imię „Miranda” zawsze miesza się okropnie.
                - Co? Nie, tak tylko patrzę…
                - Miranda prawie wygrała - wiem, że to trochę wredne, ale chciałam postawić go w mało komfortowej sytuacji. Nigdy nie wiedziałam, żeby kiedykolwiek rozmawiał z córką Nyks (właściwie widziałam tylko Annabeth zamieniającą z nią dwa słowa, poza tym nigdy nie wiedziałam, żeby Miranda z kimś rozmawiała), ale widocznie Panna Noc To Moja Działka zawróciła mu w głowie - Zdobyła nasz sztandar i gdyby nie bracia Hood, udałoby się jej wygrać - ciągnęłam.
                - Jest fantastyczna, prawda? - wyrwało się Drake'owi. Brawo Mantrose! Znowu punkt dla ciebie! - To znaczy chciałem powiedzieć, że jej moc…
                - Jasne, jasne. No już się nie tłumacz, bo zaraz ci para pójdzie uszami - nie mogłam powstrzymać śmiechu. W tłumie dostrzegłam ponurą sylwetkę Nica. Powiedziałam Drake'owi, że zobaczymy się potem i pobiegłam w stronę syna Hadesa.
                - Hej - uśmiechnęłam się do niego - Niezła akcja z tymi szkieletami.
                - Żadna nowość - wzruszył ramionami - To właśnie moje zadanie, obserwować wszystko i pojawiać się tam, gdzie potrzeba pomocy.
                - Bez ciebie byśmy nie wygrali - powoli wszyscy zaczęli ruszać do Obozu.
                - Przecież to Robyn zdobyła sztandar - a więc to tak się nazywała! Robyn, głupie imię. Pasuje do niej.
                - Ona chyba mnie nie lubi - odezwałam się po chwili milczenia.
                - Rozmawiałyście kiedyś ze sobą?
                - No niby nie, ale… - opowiedziałam mu o jej wrogim spojrzeniu pierwszego wieczoru i o tym jak zdobyła sztandar.
                - Nie przejmuj się - Nico uśmiechnął się blado - dzieci Nemezis traktują tak wszystkich.

***

 
                Następnego dnia Robyn chodziła po całym Obozie i trąbiła jak to musiała się napracować, żeby zdobyć sztandar i jaka to jest niesamowita. A mnie krew zalewała! Nie powinnam się tym aż tak przejmować, ale dobijało mnie to, że tak naprawdę nic nie zrobiła, a teraz się puszy, jakby gołymi rękami zabiła Chimerę.
                Przy śniadaniu gadałam z Travisem i Connorem, o tym co się stało po tym jak rzucili się na Mirandę. Też nie byli zachwyceni tym, że to akurat Robyn zdobyła sztandar.
                A kilka stolików dalej, ta mała czerwonowłosa idiotka, znowu wygłaszała monolog o tym, jakimi wspaniałymi talentami obdarzyła ją matka. Z impetem odstawiłam szklankę na stół i postanowiłam się stamtąd ulotnić. 
                Jeszcze przed zdobywaniem sztandaru rozmawiałam z Chrisem i obiecał, że dziś postara się załatwić mi jakieś lepsze ubrania. W tych, które dostałam na początku pobytu, czułam się okropnie. Udałam się więc z powrotem do domku Hermesa. Chris już tam był, pokazał mi wszystko co miał do zaoferowania. Z zadowoleniem wybrałam kilka czarnych, białych i fioletowych podkoszulków z krótkimi rękawkami i na ramiączkach, kurtkę armii amerykańskiej, dwie pary trampek i dwie pary ciemnych spodni - krótkie i długie. Chłopak powiedział, że odwdzięczę mu się w przyszłości, tak więc idąc w nowych ubraniach, które na razie dostałam tak jakby za darmo, czułam się jakbym co najmniej wygrała w życie.
                Szczerze mówiąc nie wiedziałam, gdzie pójdę, ale na szczęście nie musiałam dłużej myśleć, bo zobaczyłam Nico siedzącego pod drzewem, tuż obok areny. 
                Dosiadłam się do niego. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy walki dochodzące z dołu.
                - Wszyscy herosi mają jakieś moce? - spytałam nagle.
                Przytaknął.
                - Jedni lepsze, drudzy gorsze, ale z reguły każdy ma.
                - Od czego to zależy?
                Wzruszył ramionami.
                - Od boskiego rodzica. A wśród rodzeństwa - nie wiem. Na przykład Leo jest pierwszym dzieckiem Hefajstosa, od długiego czasu, który ma władzę nad ogniem.
                - Jak już przy tym jesteśmy - odezwałam się, przypominając sobie o tajemniczym chłopaku - Znasz może jakiegoś ciemnoskórego syna Hefajstosa?
                Przez chwilę milczał. Przyzwyczaiłam się do tego, że często tak się wyłącza podczas rozmów, tak jakby jego umysł odbywał wędrówki do czasów, których jego właściciel nie chce pamiętać.
                - Znałem - odezwał się w końcu - Ale już nie żyje. A coś się stało?
                - Nie wiem - mruknęłam - Widziałam takiego chłopaka. Rozmawiałam z nim. A wszyscy mi mówią, że w Obozie takiego nie ma. Czy to możliwe, żebym widziała ducha?
                Odwróciłam głowę w jego stronę. Patrzył mi prosto w oczy, tak jakby starał się w nich znaleźć odpowiedź, chociaż wyglądał, jakby ją znał.
                - Możliwe - powiedział, choć niezbyt chętnie - Jeśli jest to związane z twoim boskim rodzicem, to jest to możliwe.
                Nie pozwoliłam jego słowom dotrzeć do mojej głowy, bojąc się, wniosków do których bym doszła.
                - Mógłbyś mi pokazać podstawy walki mieczem? - spytałam, chcąc zająć się czymś innym niż myślenie - Bo jeszcze nikt tego nie zrobił.
                Zgodził się i ruszyliśmy do zbrojowni wybrać mi broń. Wszystkie miecze były okropnie wyważone. To za lekkie, to za ciężkie, to za długie, to za krótkie. Na włócznie nawet nie chciałam patrzeć, a sztyletem nie chciałam walczyć. Koniec końców wzięłam pierwszy lepszy miecz i wyszłam z Nico na arenę. W końcu chodziło tylko o podstawy, nie miałam zamiaru prowadzić walki na śmierć i życie.
                Gdy stanęliśmy na arenie, zobaczyłam czarne, burzowe chmury zbliżające się do Obozu od strony morza. Słyszałam o magicznej pogodowej ochronie, ale jednak te chmury nie wyglądały jakby miały zamiar nas ominąć.
                Nie miałam jednak czasu na myślenie. Nico chwycił miecz i zaczął tłumaczyć i pokazywać mi podstawowe cięcia.
                - No, di Angelo, od kiedy zadajesz się z kimś innym niż te twoje szkieletowe kreatury?
                Odwróciłam głowę, chociaż wcale nie musiałam tego robić, doskonale wiedziałam do kogo należy ten głos. Robyn stała kilka metrów od nas, uśmiechając się tak, jakby właśnie zamierzała pograć moją głową w siatkówkę.
                Nico jednak się nią nie przejął i dalej opowiadał o przedkrokach, krokach i półkrokach.
                - Kim ty w ogóle jesteś co? -€“ nie patrzyłam na nią, ale to pytanie na pewno było skierowane do mnie - Ach, no tak… biedna sierotka z domu dziecka, w dodatku z amnezją, smutne, naprawdę smutne - starałam się wziąć przykład z Nica i próbowałam ją ignorować. Co było na serio trudne, bo miałam ochotę złapać typiarę za ten czerwony łeb i rozwalić na milion kawałeczków!
                - W sumie nie dziwię się, że się dogadujecie -€“ ciągnęła Robyn z udawanym smutkiem -€“ Oboje sieroty, bez rodzeństwa, pokrzywdzone  przez los...
                Nico nagle znieruchomiał. Nie znałam go długo, ale wiedziałam, że zareagował tylko dlatego, że napomniała o jego rodzinie.
                Obrócił się szybko i wbił w nią nienawistne spojrzenie.
                - Co ty próbujesz osiągnąć? -€“ zapytał. Podziwiałam jego opanowanie.
                - Stwierdzam tylko fakty -€“ uśmiechnęła się wrednie.
                - Zajmij się sobą -€“ głos Nico stał się mroczny, prawie szeptał i brzmiało to jak cisza przed burzą. Jakby zaraz miał wybuchnąć.
                - A ty co? - skinęła głową w moją stronę - Wczoraj podczas bitwy zdążyłam zauważyć, że jesteś żałosna, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo -€“ nie chcę się powtarzać, ale dla podkreślania tego jak bardzo byłam wkurzona, powiem wam jeszcze raz, że miałam ochotę rozwalić ją na miliony kawałków i poprosić Leo, żeby je spalił.
                - Weź może idź poopowiadaj wszystkim, jak to wczoraj było ciężko zdobyć sztandar - przymrużyłam oczy -€“ Może znajdziesz kogoś na tyle zdesperowanego, żeby cię posłuchał. 
                 Zauważyłam, że zaszło słońce i zebrał się silny wiatr. Niektórzy herosi wpatrywali się niepewnie w niebo, jakby miało im zaraz runąć na głowę. 
                - Strasznie wyszczekana jesteś, jak na nieuznaną ofermę -€“ zrobiła kilka kroków w moją stronę.
                - Nie zrozumiałaś? Nikt tutaj nie ma ochotę cię słuchać.
                - Nie odzywaj się tak do mnie, dobrze ci radę -€“ stała teraz centralnie przede mną, tymi dziwacznymi oczami wpatrywała się we mnie z żądzą mordu.
                - Bo co ?- doskonale wiem, że najrozsądniej byłoby się wycofać. Zignorować kretynkę i wrócić do wcześniejszego zajęcia. Ale nie! Ja oczywiście nigdy nie mogę trzymać języka za zębami.
                Robyn nie odpowiedziała. Spojrzała na miecz, który trzymałam w ręce. Jednym szybkim kopniakiem w moją dłoń, sprawiła, że odleciał kilka metrów w bok.
                O nie tego już za wiele! Zaczęłam dyszeć ciężko. Starałam się uspokoić, ale nic mi nie wychodziło. Pragnęłam, żeby zeszła mi z oczu. Nie chciałam nigdy więcej jej oglądać. Albo przynajmniej pozbawić ją wszystkich zębów, żeby nigdy więcej jej nie usłyszeć!
                Popchnęłam ją z całej siły. Zachwiała się, postawiła kilka niepewnych kroków w tył. Kiedy stanęła już mocno na ziemi, wyciągnęła sztylet (na serio nie mam pojęcia są ona go wzięła). Zamachnęła się nim, a ja instynktownie podniosłam ręce, żeby chronić twarz. Tym sposobem trafiła w moje lewe przedramię.
                Rana nie była głęboka, ale krew zaczęła wypływać z niesamowitą szybkością. Nie czułam bólu, byłam za bardzo wściekła. Rozejrzałam się za mieczem i w tej chwili coś się zaczęło dziać.
                Poczułam drgania ziemi. Przypomniała mi się scena z wczorajszego wieczoru -€“ Nico przywołujący szkielety. No i na moje nieszczęście, tym razem miałam rację.
                Nico stał kilka metrów do nas i prawie dosłownie zabijał Robyn spojrzeniem. Kawałek od jego stóp powstała szczelina. W kilka chwil powiększyła się i zaczęły z niej wyłazić szkielety.
                Było ich około piętnastu. Wszystkie skierowały broń w stronę córki Nemezis. A ta stała oniemiała i przerażona. Szkielety zaczęły iść w jej stronę, a ona nadal stała, jakby nogi odmówiły jej posłuszeństwa.   
                Spojrzałam na Nica. Stał w tym samym miejscu z mrocznym wyrazem twarzy. Dobra, może ta idiotka nas obrażała, może i mnie zraniła, ale przecież nie chciałam jej śmierci! A szkielety na pewno są do tego zdolne!
                - Nico! -€“ wykrzyknęłam, ale nie reagował. Szkielety już okrążyły Robyn -€“ Nico, zrób coś! -€“ Ale Nico był jak w transie. Nadal wpatrywał się w Robyn, tak jakby naprawdę chciał jej śmierci, ale przecież tak nie było! Był po prostu wściekły, ja też byłam, ale żadne z nas nie było bez serca.
                Jeden ze szkieletów właśnie wymierzył mieczem w Robyn. Dziewczyna skuliła się i wrzasnęła, nawet nie próbowała się bronić. Musiałam coś zrobić. Nie miałam ani czasu ani pomysły, więc tylko krzyknęłam:       
                - Stop! Przestańcie, koniec!
                A potem stało się coś, czego nie zapomnę do końca życia.
                Wszystkie szkielety odwróciły czaszki w moją stronę. Ten, który prawie rozciął Robyn na pół, opuścił miecz. Cała piętnastka jak na komendę zaczęła zmierzać w moją stronę. Byłam pewna, że chcą mnie zaatakować.
                - Nico, pomocy! - spróbowałam znowu. Syn Hadesa już się opamiętał. Próbował rozkazać armii, żeby się zatrzymała, ale szkielety nie słuchały. Okrążyły mnie tak jak wcześniej Robyn.
                Wiedziałam, że jeśli zaraz nie zjawi się nikt z pomocą to za chwilę nastąpi mój koniec. Ich było tak wielu, a ja nie miałam żadnej broni. Nie kuliłam się i nie jęczałam ze strachu (w przeciwieństwie do niektórych). Wyprostowałam się dumnie, wystarczającym upokorzeniem było to, że umrę jako „nieuznana oferma”.
                Jeden ze szkieletów wystąpił na przód. Nico krzyczał coś i próbował się do mnie dostać, lecz reszta szkieletów mu na to nie pozwalała. Umarlak, który wystąpił z okręgu uniósł swoje kościste ręce. Coś w nich zalśniło złotą poświatą. Byłam w kompletnym szoku.
                Kątem oka dostrzegłam, że zaczęli się zbiegać herosi. Jednak nikt nie rzucił się na szkielety, każdy patrzył zaskoczony na tę przedziwną scenę i towarzyszącemu jej silnemu wiatru. Nagle poczułam na policzku kroplę deszczu. Zaczynało padać.
                Blask powoli bladł i zdołałam zobaczyć co szkielet trzyma w rękach. To była gałązka jabłoni, taka sama jaka widniała wczoraj na sztandarze, po zdobyciu go przez Robyn. Szkielet uklęknął na jedno kolano i podniósł gałązkę do góry, jakby składał mi ją w ofierze. Reszta armii również uklęknęła.
                Kompletnie zdezorientowana spojrzałam po twarzach obozowiczów. Zobaczyłam Drake'a i Leo stojących obok siebie i patrzących na mnie jakoś dziwnie. Percy stał z otwartymi ustami, przez twarz Annabeth przemknął jakby cień zrozumienia. Tony zastygł w bezruchu z podniesioną ręką.
                Odszukałam wzrokiem Nico i doszłam do wniosku, że on wie co się właśnie wydarzyło. Wyglądał nawet na trochę zadowolonego.               
                Znowu spojrzałam na szkielety i na gałązkę jabłoni przede mną i w mojej głowie pojawiło się wytłumaczenie całej sytuacji. Jednak nie chciałam do siebie dopuszczać tej myśli.
                Dopiero teraz zauważyłam Chejrona. Patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. W pewnej chwili przeniósł swój wzrok na coś nad moją głową. Wszyscy pozostali, włącznie ze mną, zrobili to samo.
                Nad moją głową widniał pewien znak. Nie mam pojęcia jak, ale od razu go rozpoznałam. To był symbol Hadesa. W środku złamanego koła. Przełknęłam głośno ślinę.
                Chejron mruknął coś w stylu „Niedobrze, wręcz fatalnie”. Pierwsze otrząsnęły się dzieci Ateny, z Annabeth na czele. To właśnie dzieci bogini mądrości uklęknęły jako pierwsze. Po kilku sekundach dołączyła do nich reszta obozowiczów. Wszyscy klęczeli, nawet Clarisse, Robyn i Miranda. Myślałam, że nie mogę być jeszcze bardziej zdezorientowana. A jednak.
                - Gratuluję Lynnette -€“ odezwał się Chejron, kiedy wszyscy już wstali -€“ Właśnie zostałaś uznana.
                - Wydawało mi się, że to dobrze. Czemu masz minę jakby ktoś pociągnął cię za ogon? -€“ Na bogów, nieuznana: źle! Uznana -€“ też niedobrze!
                - Tak,  tak -€“ mruknął. Wyglądał na strasznie zatroskanego - Problem jest w tym, że zostałaś uznana przez dwóch bogów.
                Szkielety podniosły się z ziemi i ruszyły w kierunku szczeliny. Zapanował chaos, herosi zasypywali Chejrona pytaniami, a mimo bariery lało jak cholera. A ja stałam po środku areny, kompletnie skołowana i przerażona do granic możliwości, z każdą chwilą moknąc coraz bardziej. Gdy piorun przeszył ciemne niebo, a towarzyszący mu grzmot prawie zwalił mnie z nóg, poczułam, że zaraz zwrócę całe śniadanie.