wtorek, 30 kwietnia 2013

Rozdział II.


Dziękujemy za wszystkie komentarze, za wszystkie obserwacje i za taką ilość wyświetleń :D
Naprawdę, jesteście niesamowici, cieszymy się, że ktoś chce czytać nasze wypociny :D
Ktoś się kiedyś pytał, więc jeżeli jeszcze kogoś to interesuje to testy poszły mi bardzo dobrze, herosi i czarodzieje byli ze mną!
Nie przedłużając, życzymy miłej lektury i liczymy na komentarze - pamiętajcie, każdy jeden to puszka dla głodujących satyrów! 

Lydia
________________________________________________________________



             Opcje są dwie. Opcja numer jeden: po tym jak Tony wepchnął mnie do jeziora, nałykałam się wody i teraz mam omamy. Opcja numer dwa: zwariowałam. Po prostu zwariowałam. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że patrzyłam w to samo miejsce, kiedy byłam tylko kilka metrów dalej i widziałam kawałek lasu, stary dom i pola. W oddali linię brzegową. A teraz, kiedy stoję w tym miejscu - a w zasadzie leżę, bo prawdopodobnie skręciłam kostkę - widzę coś, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej niż mały striptiz Tony’ego.
             Pola, sądząc po zapachu, pola z truskawkami, nadal tu były. Duży drewniany dom też. Niestety potem sprawy się komplikowały. Wszystkie budowle tutaj były tak z innej epoki. Ściślej rzecz ujmując ze starożytności. Odeon, pawilony, okrągła arena. Nie mam pojęcia skąd wiedziałam jak to wszystko się nazywa. Przecież przez te dwa tygodnie, w których co nieco ogarniałam, nie zdążyłam nawet przejrzeć jednej książki o starożytności!
             Zamrugałam kilkakrotnie powiekami. Podniosłam wzrok do góry i mimowolnie ułożyłam usta w kształcie litery „o”. Po niebie szybował ciemny kształt. Stanowczo za duży jak na ptaka. Przyjrzałam się mu uważniej i miałam stuprocentową pewność, że to koń. Tyle, że ze skrzydłami. Nie no, zwariowałam. To pewne.
            - Wszystko w porządku? - usłyszałam głos Tony’ego i zwróciłam głowę w jego stronę. Był zdyszany, opierał ręce na biodrach. Liczyłam na to, że jego kozie nogi tylko sobie zmyśliłam. Niestety, wciąż tam były.
           - Tony, ja… - głos miałam zachrypnięty - Proszę powiedz mi, że tak naprawdę nie jesteś kozą.
             - Okej. Nie jestem kozą. Jestem satyrem - uśmiechnął się do mnie krzywo.
             - Że niby czym?! Gdzie my w ogóle jesteśmy? Niczego nie rozum… - urwałam. Przerwał mi warkot dochodzący gdzieś z lewej. Odwróciłam głowę w tamtą stronę.
             Na widok, który objawił mi się przed oczami dałam radę jedynie krzyknąć. Kilka metrów od olbrzymiej sosny - tej z tym złotym futerkiem - leżało stworzenie wielkości słonia. Było pokryte łuskami, mało długi ogon, wielgaśne pazury, zęby jak bielutkie noże. Wpatrywało się we mnie uważnie. Oddychając płytko, zaczęłam się czołgać do tyłu.
             - Nie, nie, nie! Zostań na miejscu! - Tony zaczął machać rękami - Tylko tutaj, za tą sosną jesteś bezpieczna! Tam nadal szaleje potwór!
             - A ten tutaj?! - nadal się cofałam.
             - Spokojnie, on jest niegroźny. To smok stróżujący. Pilnuje runa - satyr zrobił kilka kroków w moją stronę.
             - Smok?! Dobra Tony, ty też zwariowałeś!
             Stworzene chyba zorientowało się, że mówimy o nim, bo podniosło swoje cielsko. Uniosło łeb, otworzyło paszczę, wydało z siebie jękliwy dźwięk (czyżby ziewało?), przy tym, chyba niecelowo krótko zionęło ogniem. Znowu krzyknęłam, tym razem głośniej.
             - Nie bój się, on ci naprawdę nic nie zrobi - Tony już klęczał przy mnie - Coś nie tak z twoją kostką? Możesz chodzić?
             Mój okrzyk chyba zwrócił czyjąś uwagę. Od strony budynków na wzgórze wbiegało kilka osób. Przewodził im wysoki, dobrze zbudowany chłopak. Miał na sobie strój ochronny, tarczę i miecz. O Matko, smok, rycerz, a gdzie księżniczka?
             - Hej Tony! - zawołał chłopak do mojego przyjaciela - Znalazłeś kogoś?
             Tony w odpowiedzi skinął głową.
             - Dobrze, że jesteś Chris - satyr wstał - Chyba trzeba będzie ją ponieść.
             Teraz to Chris skinął głową. Podał tarczę i miecz Tony’mu i nachylił się, żeby wziąć mnie na ręce.
             - Hola, hola, kowboju! Może mi ktoś to wszystko wytłumaczyć? - strach powoli mijał, zastępowała go wściekłość - Co to w ogóle ma być?! Wściekłe krowy, półkozły, pojawiające się znikąd miasteczka, smoki!
             Chris uśmiechnął się przelotnie, ale nic nie powiedział. Wziął mnie na ręce, jedną rękę wkładając pod kolana, drugą podtrzymując za plecy. Czułam się jak małe dziecko.
             - Spokojnie Lynn, zaraz ci wszystko po woli wyjaśnimy - zaczęliśmy schodzić ze wzgórza. Tony szedł tuż obok - Tak jak mówiłem tutaj jesteś bezpieczna. Mieszkam tu od urodzenia, nie ma lepszego miejsca na świecie.
             - Och, tak? Masz kozi zadek, rzeczywiście świetnie na tym wyszedłeś.
             Chris parsknął. Sarkastyczne uwagi same cisnęły mi się na usta. Tony wyglądał jakby był delikatnie urażony, ale tego nie skomentował. Wzięłam parę głębokich oddechów.
             - No dobra, zacznijmy od najprostszego. Gdzie my jesteśmy?
             - W Obozie Herosów - odpowiedział mi Chris.
             - Herosów? Chodzi o takich superbohaterów w rajstopach i z pelerynami? - nie wiem dlaczego właśnie to było moim pierwszym skojarzeniem.
             - Nie powiedziałbym, że wszyscy herosi to superbohaterowie, a już na pewno nie w rajstopach i z majtkami na wierzchu, Wiesz co, nie jestem dobry w tłumaczeniu tego wszystkiego - chłopak westchnął - Lepiej będzie jak ktoś inny się tym zajmie. O! Jest Pan D.!
             Podążyłam za jego wzrokiem. Dochodziliśmy już do tego drewnianego domu. Na ganku stał niziutki mężczyzna. Był chyba szerszy niż wyższy. Jego twarz była czerwona, oczka małe i wodniste. Był ubrany w hawajską koszulę, o bardzo jaskrawych kolorach.
             - Dzień dobry, Panie D. - Tony skłonił się nisko.
             - Kolejny półbóg? - mężczyzna miał dość obojętny ton - Jakbyśmy już i tak nie mieli urwania głowy.
             Nawet na mnie nie spojrzał.
             - Trzeba się nią zająć - odezwał się Chris - Prawdopodobnie ma naciągniętą kostkę.
           - Zanieś ją do środka. Niech ktoś się nią zajmie i powie wszystko co trzeba - byłam coraz bardziej zła. Miałam nadzieję, że skoro on jest dorosły to właśnie on mi to wszystko wytłumaczy! - Nie chce mi się słuchać tego już piąty raz w tym miesiącu - mruknął.
             Aha, czyli to masowe porwania?
             - Oczywiście, proszę pana - powiedział pokornie Tony.
             - A wy - grubas zwrócił się do grupki nastolatków, którzy przybiegli na wzgórze za nami - Rozejść się, wracajcie do swoich obowiązków.
             Bez słowa zaczęli się oddalać. Zdążyłam jeszcze zobaczyć, że mają mniej więcej od 14 do 18 lat. Trzech chłopców, dwie dziewczyny.
             Pan D. przesunął się i gestem ręki zaprosił nas do środka. Znielubiłam gościa od razu. W sumie nawet go nie znałam, ale wydawał się wredny i strasznie rozpieszczony jak na takiego starucha. Nie odzywałam się od początku naszej rozmowy, ale kiedy mijaliśmy go - Chris nadal trzymał mnie na rękach - nie mogłam się powstrzymać.
             - Fajna koszula - mruknęłam.
             Spojrzał na mnie uważnie, mrużąc powieki.
             - Coś mówiłaś? - zapytał.
             - Nie nic. Po prostu zdziwiłam się, że psy obronne wyszły już z mody. Teraz pora na stróżujące smoki - Chris nie czekał na jego odpowiedź tylko szybkim krokiem wszedł do wnętrza domu.


***

             Położyli mnie na niewygodnej sofie i kazali czekać. Cudownie. Nadal byłam kompletnie oszołomiona. Obóz Herosów? Co to ma niby być? Jakaś cholerna sekta? Nigdy w życiu o czymś takim nie słyszałam. A zresztą może i słyszałam. Co ja mogłam wiedzieć skoro miałam wrażenie, że byłam na tym świecie dopiero od dwóch tygodni.
             Drzwi się otworzyły, a do pokoju wszedł Tony. Trzymał w ręku szklankę z jakimś złotawym płynem. To miło z jego strony, że przyniósł mi coś do picia, ale wolałabym raczej jakieś środki przeciwbólowe. Pierwszy szok już minął i kostka bolała niemiłosiernie.
             - Spokojnie, to pomoże - chyba umiał czytać w myślach, albo po prostu domyślił się po grymasie bólu na mojej twarzy. Podał mi szklankę. Skoro powiedział, że to pomoże na ból, spodziewałam się jakiegoś lekarstwa. Przez ostanie dwa tygodnie spożyłam ich całkiem sporo, każde następne smakowało gorzej od poprzedniego.
             Wzięłam mały łyczek. To chyba była najlepsza rzecz jaką w życiu piłam. Napój smakował jak toffi! Dwoma dużymi łykami opróżniłam całą szklankę. Potem jeszcze oblizałam wargi. Może nie powinnam tego robić, ale nie mogłam się powstrzymać.
             - I co? Lepiej ? - spytał Tony. Zaskoczona cudownym smakiem nie zauważyłam, że ból w kostce ustał. Powoli i bardzo ostrożnie ruszyłam stopą. Wszystko gra. Tym razem punkt dla mnie, pierwsza w tym dniu miła niespodzianka. Co nie zmienia faktu, że w rankingu - 2:1 - wciąż prowadził Tony.
             - Chrzanić Red Bulle, ludzie powinni spróbować tego! - uśmiech sam napłynął mi na usta.
             - Problem w tym, że nie mogą. Zwykli ludzie spaliliby by się wewnętrznie, gdyby to wypili - jeszcze nie słyszałam u niego tak poważnego tonu.
             - Zwykli ludzie? - uniosłam pytająco brew - Więc czemu nie płonę wewnętrznie?
             - Bo nie jesteś zwykłym śmiertelnikiem.
             - Śmiertelnikiem? Co ty gadasz?
             To, że nie jestem całkowicie normalna dał mi to do zrozumienia cały dom dziecka, no ale żeby od razu nie być śmiertelna?
             - Słuchaj Lynn - krzywiłam się za każdym razem, gdy tylko słyszałam to głupie imię! - To skomplikowane. W twoich żyłach płynie krew jednego z olimpijczyków, albo któregoś z pomniejszych bóstw. Dzięki niej nie jesteś zwyczajną śmiertelniczką.
             - Albo to jakaś tandetna ukryta kamera albo wszyscy jesteście porządnie szurnięci! Bardzo was to bawi?  Takie wkręcanie ludzi?
             - Nikt na początku nie wierzy - Tony uśmiechnął się lekko - Jeszcze nie widziałem herosa, który uwierzyłby w to wszystko od razu.
             - O co chodzi z tymi herosami? - proszę bardzo niech sobie ciągnie tą bajeczkę dalej. I tak nie miałam co robić, chętnie posłucham.
             - Herosi albo jeśli wolisz półbogowie - satyr westchnął ciężko - Heros to dziecko boga i człowieka. Mówiąc słowo „bóg” mam na myśli jednego z bogów olimpijskich, oczywiście. A takim oto herosem jesteś ty.
             - Och, czyli twierdzisz, że mój tata był bogiem? - nie mogłam powstrzymać śmiechu.
             - Tata lub mama - Tony podrapał się po głowie - W twoim przypadku nie wiadomo, ponieważ nie znałaś obojga rodziców. W każdym razie… - urwał, bo ktoś wszedł do pokoju.
             - Już wszystko dobrze z twoją kostką? - tym kimś był Chris - Jeśli tak, to chodźcie. Akurat Percy, Annabeth i Clarisse robią zebranie. Poznasz wszystkich za jednym zamachem.
             - Super - mruknęłam. Jeszcze więcej pokręconych ludzi? Czemu nie? - Ale mogłabym się wcześniej przebrać? No wiecie, po tym jak mój przyjaciel, który okazał się być pół-kozłem, wrzucił mnie do jeziora, żeby uratować mnie przed gościem z głową byka, moja garderoba nie jest w najlepszym stanie.
             - Jasne - Tony się trochę zmieszał i zniknął gdzieś za drzwiami.
             Po chwili wrócił i rzucił mi jeansy i pomarańczową koszulkę z białym napisem "Obóz Herosów".
             -Tam jest łazienka - wskazał na jasne drzwi nieopodal.
             Wymruczałam podziękowanie i wstałam. Utykałam lekko, bo pomimo tego, że ból ustał, wciąż czułam w kostce nieprzyjemne mrowienie.
             Gdy już zamknęłam za sobą drzwi, szybko zrzuciłam z siebie mokre ubrania i wciągnęłam na siebie te podarowane mi przez Tony'ego. Nie przepadałam za jasnymi ubraniami, a już na pewno nie za kolorem pomarańczowym. Jednak miałam do wyboru albo to, albo tytuł miss mokrego podkoszulka. Pakiet wyborów w dniu dzisiejszym stawał się coraz mniej atrakcyjny.
             Odwróciłam się do wiszącego na ścianie lustra i przejrzałam się w nim. Wyglądałam strasznie. Nie żebym zazwyczaj wyglądała nieziemsko, ale teraz pobiłam chyba wszystkie swoje rekordy. Atramentowo-czarne, długie włosy wciąż były wilgotne i splątane na wszystkie możliwe sposoby. Myślę, że jakbym się uparła, mogłabym się doszukać tam przynajmniej dwudziestu rodzajów węzłów, od wspinaczkowych po żeglarskie. Jasna cera w kontraście z promienną koszulką wyglądała jeszcze bladziej niż zwykle, prawie jak płótno, które rozdarłoby się pod jakimkolwiek mocniejszym dotykiem. Granatowe oczy podkrążone miałam ciemnymi sińcami, a blade usta krzywiły się w marudnym grymasie, tuż pod małym zmarszczonym nosem.
             Jeszcze tylko wciągnąć na siebie worek po ziemniakach i mogłabym startować na miss świata.
             Przeczesałam ręką włosy z wierzchu, starając się doprowadzić je do przynajmniej przyzwoitego stanu i wyszłam z łazienki.



***


             Szłam za Tonym jasnym korytarzem i analizowałam szybko to co usłyszałam. Doszłam do wniosku, że skoro istnieją pół-byki, smoki, pół-kozły to czemu bogowie mają nie istnieć? Tony nie wyglądał na wariata (oprócz tego koziego tyłka, to trochę psuje efekt). No i chyba wszyscy ludzie, których tu napotkałam w to wierzyli. Stwierdziłam, że na razie poczekam i posłucham.
             - Tony? Kim są Percy, Annabeth i Clarisse? - lepiej wiedzieć z kim będę mieć do czynienia, spodziewałam się kolejnych zarozumiałych grubasów.
             - To tak jakby, wiesz… no trochę nasi przywódcy. To znaczy wasi, bo satyrowie im nie podlegają.
             - Serio? I wierzą w to wszystko?
             - Zaraz sama będziesz mogła z nimi pogadać. Nie tylko z nimi, na zebraniu będzie sporo osób. Ale zdaje mi się, że Annabeth czy Percy wyjaśniliby ci to wszystko najlepiej.
             Przekroczyliśmy próg sporego pomieszczenia. Trochę przypominało świetlicę w domu dziecka. Były tu stoły to ping-ponga, bilard, stół z jedzeniem, sporo miejsca do siedzenia. Nikt nie zauważył naszego przyjścia, i dobrze. Przyjrzałam się wszystkim zebranym. Prawie nikt nie miał więcej niż osiemnaście lat. Jedynymi dorosłymi byli Pan D. i starszy człowiek z bródką, którego tułów wystawał zza jednej sofy. Miałam nadzieję, że też nie jest jakimś pół-dziwolągiem. Pociągnęłam Tony’ego za rękaw i spytałam cicho:
             - Która to ta Annabeth? I Percy i tak dalej?
             - Widzisz tą blondynkę w kręconych włosach? To Annabeth. Chyba najinteligentniejsza osoba w obozie. W końcu jest córką Ateny - Ateny? Nie miałam pojęcia gdzie i kiedy, ale gdzie już na pewno słyszałam to imię - Ten chłopak, którego trzyma za rękę to Percy. Przez większość uważany za największego herosa naszych czasów.
             Przyjrzałam się im uważniej. Annabeth była bardzo ładna, miała kręcone włosy, związane w niedbały kok Jednak tym, co najbardej rzuciło mi się w oczy były jej szare oczy. Mogłam uwierzyć w to, że jest mądra, jej źrenice przypominały mi małe, nieustannie pracujące trybiki, odzwierciedlające to, co się dzieje w jej głowie. Percy był od niej trochę wyższy, miał kruczoczarne włosy, odstające we wszystkie strony. Jego oczy były koloru morskiej zieleni, miałam wrażenie, że gdybym podeszła bliżej dostrzegłabym rozbijające się w nich fale.
             - Clarisse to ta w czerwonej chustce - ciągnął dalej Tony - Jest dziewczyną Chrisa. Tak na marginesie to lepiej nie wchodzić jej w drogę .
             W odpowiedzi tylko kiwam głową.
             Tony wszedł dalej do pokoju i kilka osób zwróciło głowy w naszą stronę. Teraz już nie miałam wyjścia i musiałam tam wejść.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Rozdział I.

Na początku chciałybyśmy Wam bardzo bardzo podziękować za tak wspaniały początek!
Nie spodziewałyśmy się aż tak dobrego startu! :D
Nie przedłużając, oto rozdział pierwszy, troszkę krótki, ale pocieszeniem jest to, że dodajemy go w 
krótkim odstępie czasowym od prologu:D
Miłego czytania, prosimy o szczere opinie (:

+ Trzymajcie jutro kciuki za Lydie, którą czeka najtrudniejsza część z testów gimnazjalnych :) 

______________________________________________________

                Mieliście kiedyś tak, że obudziliście się i nie mieliście pojęcia gdzie jesteście? Niezbyt fajne uczucie, prawda? Ale po paru sekundach, wszystko wraca do normy. Przypominacie sobie, że dzień wcześniej spiliście się do nieprzytomności na imprezie, albo, że wieczorem przyjechaliście do babci w odwiedziny, albo, że nocujecie u koleżanki. Albo, że jesteście u siebie w pokoju, tylko nie ogarniacie życia. Ja niestety nie miałam tyle szczęścia. Dokładnie dwa tygodnie temu wstałam z łóżka i nie miałam pojęcia gdzie jestem, jak się nazywam... Nie miałam pojęcia o niczym, co w jakikolwiek sposób było związane z moim życiem.
                Teraz już wiem, że mam na imię Lynn, jutro skończę 26 lat, jestem gwiazdą rocka, mieszkam w wielkiej willi na obrzeżach Nowego Jorku, a za niedługo wyruszam wraz z moim sławnym zespołem w trasę po Azji.
                A przynajmniej chciałabym, żeby choć w połowie było tak kolorowo. Prawda jest taka, że jestem tylko śmieszną, szesnastoletnią dziewczynką z ADHD i dysleksją,w dodatku miezkającą w domu dziecka. Jedyny zespół z jakim mam coś wspólnego to zespół nadpobudliwości psychoruchowej, a moje szanse na wyjad poza granice Ameryki sprowadzają się do podróżowania palcem po mapie. Jestem beznadziejna we wszystkim co robię, zaczynając na sportach zespołowych, kończąc na obsłudze komputera. Nawet moje imię jest żałosne. Lynn. No kto to do cholery wymyślił?! Nie jestem mistrzem anagramów, ale sprawdziłam już to, i jeśli pozamienia się niektóre litery, inne odejmie, a inne doda, magicznym spobem wychodzi - frajerka. Kiedy po raz pierwszy dyrektorka domu dziecka tak się do mnie zwróciła miałam ochotę jej przywalić. W sumie mogłam, pewnie zrzuciliby wszystko na moje ADHD.
                Co śmieszniejsze - nie pamiętam nic ze swojego życia, przed tą felerną pobudką. Wszystkie historie opowiedziane mi przez psychologa, nauczycieli, dyrektorkę domu dziecka i Tony'ego brzmią obco. Mam wrażenie, że nie pasuję do tego świata, jakbym została tu wklejona z jakiegoś innego obrazka, wpasowana na siłę Nie pamiętam moich rodziców. Zero przebłysków jakieś sytuacji, żadnych ciepłych wspomnień. Nie pamiętam nawet ich głosów. Nie mam pojęcia kim są albo kim byli. Oprócz tego, że mają beznadziejny gust jeśli chodzi o nadawanie imion nie wiem o nich zupełnie nic.
                Podobno zawsze odstawałam od wszystkich. Tak przynajmniej twierdzi Tony, mój przyjaciel. Mogłabym znowu zarzucić jakimś tekstem, o tym ilu to ja nie mam przyjaciół, gdyby nie to, że znowu byłaby to próba oszukania samej siebie. Tony jest jedymym rówieśnikiem, który nie traktuje mnie jak dziwadła i rozmawia ze mną. Mówi, że przed moją utratą pamięci też byliśmy przyjaciółmi, ale tego również nie pamiętam. Jedną z niewielu rzeczy jakich udało mi się o nas dowiedzieć w ciągu tych dwóch tygodni jest to, że wyjątkowo się dobraliśmy i stanowimy parę największych szkolnych ofiar w historii tej szkoły. Dziwaczka bez pamięci i czarnoskóry kaleka, doprawdy drużyna marzeń.
                Pomimo tego, że moja pamięć została zresetowana (muszę przyznać, że coraz lepiej idzie mi nauka tego komputerowego słownictwa!), muszę żyć tak, jak żyłam przed jej utratą, nawet jeżeli jest to cholernie trudne, bo nie mam pojęcia jak to wyglądało. To tak jakby dostała rolę w filmie, w którym będę musiała grać przez całe życie. Po prostu opowiedzieli mi historię, kazali robić to co trzeba, a ja mam się dostosować. Dali scenariusz, a ja mam z niego nie zbaczać.
                Dziwnie było wrócić do szkoły, nie wiedząc jakie ma się kontakty z innymi. Dlatego, gdy Tony poinformował mnie, że dziewczyna, która nie dała mi odpisać zadania z angielskiego wylądowała kiedyś prze zemnie w szpitalu ze złamanym nosem, doszłam do wniosku, że poprzestanę na zadawaniu się z Tonym.
                Ale to chyba nie był najlepszy pomysł, biorąc pod uwagę fakt, jak wyglądały moje urodziny. Zaczęły się dość niewinnie (a tak zaczyna się większość tragedii), a skończyły c o n a j m n i e j dziwnie. 



***
 

                - Gdzie chcesz iść? Jakieś życzenia specjalne? - spytał Tony, gdy wyszliśmy na szkolny dziedziniec, zaraz po zakończeniu lekcji.
                Wzruszyłam ramionami. Nie udało mi się zapoznać z okolicą na tyle, by zadecydować, w jakim miejscu chcę spędzić urodziny. Dyrektorka łaskawie odpuściła mi kolejną z codziennych wizyt u psychologa i lekarza, więc po raz pierwszy miałam cały dzień wolny.
                - Powiedzmy, że tym razem zdam się na twoją intuicję - powiedziałam w końcu.
                Chłopak zatrzymał się i zastanowił. 
              Razem z nami ze szkoły wyszła spora część uczniów. Teraz przelewali się przez dziedziniec w stronę schodów. Po raz milion trzynasty zostałam uraczona ich napastliwymi spojrzeniami, które zarezerwowane są tylko dla ludzi o wysokim stopniu upośledzenia umysłowego. Teraz byłam traktowana jak jedna z takich właśnie osób, wieść o mojej dziwnej amnezji rozeszła się chyba po całej Ameryce.
                A przynajmniej po całej szkole i po całym domu dziecka.
                - Znam takie fajne miejsce - zaczął Tony, po chwili milczenia - W lesie niedaleko, na pewno ci się spodoba.
                Spojrzałam na niego z wyraźnym powątpiewaniem. Nie wierzyłam, że będzie mu się chciało kuśtykać o kulach przez las. Chyba odczytał wyraz mojej twarzy, bo powiedział:
                -To naprawdę niedaleko, taki kawałek nie będzie większym problemem.
                Nie byłam do końca przekonana, ale się zgodziłam. Skierowaliśmy się za szkołę i ruszyliśmy wąską, polną ścieżką. Wokół wysoka trawa poruszała się leniwie pod delikatnymi podmuchami wiatru, który niósł ze sobą przyjemny zapach lata. W oddali drzewa rozmawiały ze sobą cichym szumem, a po niebie powol płynęły kłębiaste, śnieżnobiałe chmurki.
                Już po jutrze zakończenie roku szkolnego. Miałam przed sobą całe wakacje na przypomnienie sobie wszytkiego, a trzeba przyznać, że przez szesnaście lat mógł mi się uzbierać całkiem pokaźny bagaż wspomnień.
                Droga była przyjemna i rzeczywiście łatwa do pokonania. Szliśmy w milczeniu. Zastanawiałam się czemu wiatr muskający moją skórę jest taką nowością. Czułam się tak jakbym od lat nie była w lesie. Moje życie przed tą nieszczęsną utratą pamięci musiało być cholernie nudne skoro nawet spacer po lesie był dla mnie czymś nowym i ekscytującym.
                Po jakiś dziesięciu minutach doszliśmy do małego jeziorka na skraju lasu. Cały brzeg porośnięty był pałką wodną, a na tafli pływały lilie wodne. Na końcu niewielkiego, drewnianego pomostu rozłożony był kolorowy, kraciasty koc.
                Uśmiechnęłam się szeroko i odwróciłam w stronę Tony'ego, by mu podziękować. Jednak chłopak oglądał się teraz za siebie, nie poświęcając mi ani grama uwagi.
                - Halo, Tony?
                Spojrzał na mnie speszony.
                - Przepraszam, wydawało mi się, że... zresztą nie ważne - zbył temat machnięciem ręki - Wszystkiego najlepszego!
            Nie zwróciłam szczególnej uwagi na jego dziwne zachowanie. Odkąd pamiętam (panie i panowie, dwa tygodnie, czekam na zasłużone oklaski) tak właśnie się zachowywał - oglądał się za siebie, jakby ktoś miał go śledzić, wąchał powietrze niczym pies, w połowie ludzi widział krypto morderców. Czasem rozumiałam dlaczego ludzie mają go za dziwaka, ale nie potrafiłam wyobrazić sobie jak ja musiałam być szurnięta, skoro stanowiliśmy dwójkę przyjaciół. Postanowiłam nie zawracać sobie tym głowy w takim momencie. Zamiast tego przytuliłam Tony'ego mocno i podziękowałam za niespodziankę.
                Rozsiedliśmy się wygodnie na kocu. Wystawiłam twarz na słońce, ciesząc się przyjemym ciepłem na mojej skórze i długo wyczekiwaną chwilą spokoju.
                Tony'emu w końcu udało się wyjąć z plecaka niewielkie zawiniątko, które jak się okzało była malutkim torcikiem ze świeczką. Odpalił knot, po czym jazgotem przypominajacym beczenie kozy, odśpiewał mi Sto lat.
                Zdmuchnęłam świeczkę, wcześniej wymawiając w myślach życzenie.
                Wszystko przebiegało spokojnie. Sielankowy nastrój, piękna pogoda i cudowna okolica. Zupełnie jak w tych wszystkich bajkach, które małe dzieci z naszego domu oglądają w telewizji na świetlicy. Ale jak głosi to słynne powiedzenie - nic nie trwa wiecznie, prawda?
                Więc gdy Tony odwrócił się nagle w stronę lasu, a w następnej chwili zepchnął mnie do jeziora, nie powinnam być specjalnie zdziwiona.
                - Co ty wyprawiasz?! - parsknęłam na niego, gdy w końcu udało mi się złapać desek i na stałe wystawić głowę na powierzchnię.
                -Nie wychodź spod pomostu - wyszeptał pospiesznie, wpychając mnie pod drewnianą konstrukcję.
                Sam jednym susem wskoczył w pałki wodne. Jak na kalekę, wyszło mu to całkiem nieźle.
Nie miałam przed sobą wielkiego wachlarza możliwości, więc zgodnie z prośbą Tony'ego zostałam w miejscu, choć wcale mi się to nie podobało. Nie przepadałam za wodą, a zabawa w chowanego w jeziorze nie należała do moich hobby. Po jakiejś minucie bezruchu moje ADHD zaczęło mocno dawać się we znaki, więc postanowiłam wyjść na brzeg.
                Jednak coś mnie zatrzymało. Konkretniej głośny ryk, który spłoszył chyba wszystkie ptaki, znajdujące się w promieniu dwóch kilometrów. Spojrzałam na Tony'ego. Siedział skulony, ledwo widoczny wśród pałek wodnych i uważnie wpatrywał się w wejście do lasu. Poszłam za jego przykładem i również skierowałam swój wzrok w tamtą stronę. I muszę zaznaczyć, że to chyba zajmie pierwsze miejsce na liście moich najgorszych wyborów życiowych.
                Zza drzew wybiegł... no właśnie. Można mi wierzyć lub też nie, ale to był potężny facet z głową byka. Tak. Był ogromny, jakieś dwa razy większy niż ja (a mimo, że nie należę do grona najwyższych, karłem też nie jestem), miał na sobie poobdzierane ubrania i łeb byka. Taki wielki i paskudny, ze złotą obręczą w nozdrzach.
                Jeszcze raz spojrzałam na Tony'ego. Tym razem chłopak patrzył w moją stronę i palcem na ustach pokazywał mi, żebym była cicho. Jakbym miała zamiar wrócić na pomost i urządzić huczne przyjęcie powitalne dla tego gościa.
                Potwór zatrzymał się w połowie drogi do naszego jeziorka. Uniósł pysk i zbadał powietrze węchem.
                Odruchowo zanurzyłam się głębiej w wodzie. 
                Człowiek-byk wydał z siebie ciche warknięcie i ruszył biegiem w stronę z której przyszliśmy. Po chwili znikł z pola mojego widzenia.
                - Szybko! - usłyszałam szept Tony'ego - Nie mamy dużo czasu!
                Podpłynęłam do brzegu i wyszłam na trawę.
                - Na co nie mamy czasu? - parsknęłam, odwracając się w jego stronę.
                A teraz uwaga. To był mój najgorszy wybór życiowy numer dwa.
                Tony ściągał z siebie spodnie.
                W momencie gdy miałam na niego nawrzeszczeć, że to nie jest najlepszy pomysł na urządzanie striptizu dla krów, bo wydaje mi się, że dla tego przemiłego pana, którego przed chwilą mieliśmy okazję spotkać, prezentujemy się równie apetycznie co świeża trawa, mój cały światopogląd legł w gruzach.
                Wcale nie miał chorych nóg, tak jak zawsze mówił. Jego nogi były po prostu... kozie. 1:0 dla Tony'ego.
                Wydałam z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy piskiem a jęknięciem.
                - Później ci wszystko wytłumaczę - rzucił szybko i ruszył galopem w stronę lasu.
                Niewiele myśląc, pobiegłam za nim. Jeżeli miałam wybierać między biegiem za pół-kozą, który dotychczas sprawował się jako mój kupel, a spotkaniem z pół-bykiem, który z kolei nie zapowiadał się jako najlepszy kandydat na przyjaciółkę, moja decyzja byłą oczywista.
               - Tony - sapnęłam, z trudem nadążając za nim - Czemu jesteś kozą?
               - Wszystko ci wytłumaczymy w obozie, teraz biegnij.
               Chwila. Jacy my i jaki obóz?
               - Przecież biegnę - mruknęłam zamiast tego.
                Skręciliśmy w wąską ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę pod górę. Po chwili wybiegliśmy na asfaltową drogę, którą pokonaliśmy dwoma susami by znowu zasuwać w górę jakiegoś wzgórza.
Nagle zobaczyłam jakiś błysk. Pień potężnej sosny obwiązany był jakimś złotym materiałem. Podświadomie czułam, że to cel naszego biegu. Gdy Tony wyminął tą sosnę, znikł. Tak właśnie, po prostu znikł. Stanęłam jak wryta. Naprawdę miałam dość wrażeń jak na jeden dzień. A jedyna osoba, która wszystko mogła mi wytłumaczyć, rozpłynęła się w powietrzu. Zaczęłam się zastanawiać, czy to nie przypadkiem wina złotego materiału. Z tej odległości, przypominał wełnę. Jednak nie miałam czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać, bo w oddali usłyszałam ryk wcześniej spotkanego potwora. Chyba się zorientował, że jego obiad właśnie uciekł mu z talerza. Znowu, nie mając wyboru, ruszyłam w kierunku w którym znikł Tony. Nie miałam jednak na tyle szczęścia, żeby dotrzeć tam w jednym kawałku. W połowie drogi, stopa wsunęła mi się w niewielką szczelinę. Wyrżnęłam orła, czując jak moja kostka wydaje z siebie ciche trzask. Byłam pewna, że to ona, a nie jakaś gałązka, bo ból który po chwili zapłonął w mojej stopie na pewno należał do mnie. Jęcząc i z trudem powstrzymując łzy, wyciągnęłam powoli puchnącą kończynę ze szczeliny i podczołgałam się do sosny. Poczułam się, jakbym przechodziła przez wodospad. Gdy uczucie minęło, odważyłam się podnieść głowę. 
                2:0 dla Tony'ego.


______________________________

Pamiętajcie, że każdy komentarz to jedna puszka dla głodujących satyrów!
Nie bądźcie obojętni!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Prolog

    Nad Obozem Herosów leniwie wstawało słońce, wprawiając krople porannej rosy w urocze migotanie. Nad trawą unosiła się letnia mgiełka, powoli rozpraszana przez wkradające się spomiędzy koron drzew światło, a delikatne podmuchy wiatru niosły ze sobą przyjemny zapach wilgotnej gleby, kwiatów i truskawek.
    Dom półbogów i licznych mitycznych istot skryty był jeszcze w cieniu, jednak niektóre z miejsc znajdujących się na jego terenie zostały już obdarzone ciepłym dotykiem słonecznych promieni. Należał do nich między innymi odosobniony domek zbudowany z ciemnego obsydianu, nad którego oknem dało się zauważyć tabliczkę z numerkiem trzynaście, i na którego ganku, a konkretniej jego poręczy, siedział zamyślony chłopak. Zarzuconą miał na siebie kurtkę lotniczą w kolorze ciemnej, butelkowej zieleni, pod którą widać było prostą, czarną koszulkę. Poobdzierane spodnie i rozpadające się trampki wyraźnie wskazywały na to, że właściciel nie dba zbytnio o ich stan. Jego blada cera w kontraście z czarnymi jak smoła, rozwichrzonymi włosami, wyglądała niemal nienaturalnie, co podkreślały także ciemne oczy z bladymi worami.
    W Obozie chłopak był znany jako Nico di Angelo, syn Hadesa.
    Ponurym wzrokiem obserwował budzący się do życia Obóz. Przelatujące co jakiś czas ptaki, leśne nimfy, migające czasem za drzewami, nielicznych herosów kierujących się już na śniadanie. Wsłuchiwał się w stłumione rozmowy, krzyki i śmiechy dobiegające z dziesiątek domków, szumienie drzew, oddalone pomrukiwanie fal, śpiewy ptaków, melodyjki wygrywane przez satyrów na ich fletach.
    Wakacje dopiero miały się zacząć, więc większa część herosów miała dopiero przybyć. Mimo tego, on wciąż będzie czuł się osamotniony. Trzynasty domek, zawsze był zamieszkany tylko przez niego, a często nawet on tu nie przebywał. Ze smutkiem pomyślał o Biance. Tak jak zawsze kiedy ją wspominał, poczuł lodowatą rękę ściskającą mu wnętrzności. Zacisnął palce na poręczy, której siedział i odepchnął od siebie obraz roześmianej siostry. Nie chciał się zadręczać również ze względu na nią. Nie chciałaby, żeby był smutny z jej powodu. Przez głowę przebiegały mu myśli, że jest sam na świecie. Kto jak kto, ale Nico di Angelo wiedziało co to samotność. Tak, to prawda; był tu, w Obozie Herosów, gdzie podobnych do niego jest setki. Ale nawet wśród ludzi bywa się samotnym. Niektórzy herosi byli traktowani z dystansem, a dzieci Hadesa należały właśnie do grona tych osób.
    Po części też sam sobie był winien. Od zawsze był samotnikiem. Nie lubił być w centrum zainteresowania, otoczony przez ludzi rozmawiających o nieważnych sprawach. Wolał działać sam, nie ulegać zachowaniu grupy, nigdy nikomu się nie podporządkowywać.
    Miał jeszcze drugą siostrę - Hazel, córkę Plutona, rzymskiego odpowiednika jego ojca. Jednak ona przebywała teraz w Obozie Jupiter. W każdej chwili mógł się do niej udać, jednak nie odczuwał teraz takiego pragnienia, sam nie wiedział czemu. W końcu mogłoby mu to jakoś pomóc. Zamiast tego, pomimo cudownej pogody, czuł niewyjaśniony niepokój i potrzebę zostania w Obozie jeszcze przez jakiś czas.
  Nagle zobaczył rudą burzę loków, wyłaniającą się z wnętrza Wielkiego Domu. Rachel. Przypomniał sobie, że dziewczyna chciała z nim jak najszybciej porozmawiać. Niewiele się zastanawiając zeskoczył na ziemię i ruszył w jej kierunku.
    - Nico! - uśmiechnęła się promiennie, gdy do niej podszedł - Dobrze, że cię widzę!
    Odpowiedział jej słabym uśmiechem i kiwnięciem głowy.
    - To o czym chciałaś pogadać?
    - Chodzi o moje sny. Wiesz, normalnie nie spowiadam się z nich wszystkim wkoło, ale ten... Ten ma jakiś związek z tobą. Gdy się budzę, pamiętam tylko jakąś dziewczynę biegnącą pomiędzy duszami w Erebie. Ale ona nie jest jedną z nich, nie jest jedną z tych dusz. Nie wiem jak to ująć - Rachel zastanowiła się chwilę, marszcząc śmiesznie brwi - Po prostu nie jest martwa, ale nie jest też żywa. Rozumiesz? Jest taką jakby formą pośrednią.
     - W tym Erebie jesteś też ty - podjęła po chwili mileczenia - Żywy. I biegniesz za nią, wołając jej imię, ale ona cię nie słyszy, a ty nie możesz jej dogonić.
    Nico przekrzywił głowę i spojrzał uważnie na dziewczynę.
    - Nic więcej nie pamiętasz? Nie wiem... Jak wyglądała? Jakim imieniem ją wołałem?
    - Ja...
    Nie było dane jej dokończyć. Cała zesztywniała, wpatrując się martwym wzrokiem w przestrzeń. Jej twarz zastygła z rozchylonymi, jakby ze strachu, ustami, a oczy wypełniły się zielonym blaskem, już nie należały do dziewczyny. Fosforyzująca mgiełka wypłynęła z jej ust, oplatając ciało nastolatki, wijąc się i kłębiąc dookoła niej.
    Nico zrozumiał wszystko w jednej chwili. Wyrocznia. Rachel ma przemówić. Rozejrzał się przerażony wkoło, jednak nie zauważył nikogo. Był sam.
    Niski, zachrypnięty kobiecy głos rozdźwięczał w uszach Nico, odbijając się w nich nieprzyjemnym echem.
    - Dziecko wbrew zasadom na świat wydane
Z reki wielkiej Łowczyni przeklęte
Jako Wężowa Tarcza powstanie
By dopełnić umarłych zemstę.
Złota strzała, ogniem spowita
Spali grot Dziewicy Wiecznej
Płomień w mrocznym sercu zawita
Ukazując to co najważniejsze.



***



    To był pierwszy raz kiedy ktoś usłyszał coś związanego z moją historią. Oczywiście, Nico wtedy nie miał pojęcia co to wszystko znaczy. Zdziwiłabym się, gdyby ktokolwiek orientował się chociaż w małym stopniu o co chodzi w tej przepowiedni. Szczerze to ja sama czasem nie rozumiem brzegu mojego życia. Jest poplątane bardziej niż labirynt Dedala. Mogę wam opowiedzieć moją historię, jeśli chcecie. Ostrzegam tylko, że jeżeli spodziewacie się sprawiedliwości i samych wzlotów to się zawiedziecie. W moim życiu nic nie było sprawiedliwe.
    Nie wiem czy będziecie w stanie postawić się na moim miejscu. Wyobraźcie sobie, że odebrano wam dwie najważniejsze dla was rzeczy. Coś bez czego nie dałoby rady przeżyć. Samo wyobrażenie boli, prawda? Chociaż w sumie może i dałoby radę. Ale wtedy byście funkcjonowali. Nie żyli, tylko funkcjonowali. Moglibyście jeść, pić czy spać. Jednak to byłaby tylko imitacja.
    Ja funkcjonowałam przez długi czas. Nikomu nie polecam. Ale nie martwcie się. To nie tak, że moje życie to jedno wielkie nieszczęście. Dowiedziałam się - i mam nadzieję, że wy też się kiedyś o tym przekonacie - że choćby i nawet odebrano wam uczucia, które najbardziej was uszczęśliwiają, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Jeśli te uczucia są prawdziwe, silne i poparte przez działanie osób, dla których jesteś ważni, to one wrócą. Wrócą i to ze zdwojoną siłą. Dzięki nim będziecie potrafili wyjść nawet z najgłębszego dołka. Będą wieczne i tak silne, że będą wstanie przezwyciężyć wszystko. Nawet pierwszorzędną klątwę.